566. NIEPODLEGŁY WEEKEND: MANIFEST ANTYWOJENNY


ANNA JANKO
„OLEŚ I PANI RÓŻA”
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2018
ILUSTROWAŁA ULA BRUNO

Dziewięcioletnia Róża. Żyje tu i teraz. Z mamą, która co rano wychodzi do pracy i z pradziadkiem, który zostaje w domu z Różą. Ale to właściwie dziewczynka zostaje z nim. Bo dziadek już nie wychodzi z łóżka. Są takie dni, gdy nie rusza się wcale. Jest blisko, bliziutko odchodzenia. Ale prawie zawsze ma siłę na opowieści.
Dziewięcioletni Oleś. Żył wtedy i tam. Najpierw miał dom na wsi i szczęśliwe dzieciństwo. Ale wszystko się skończyło, bo przyszli źli żołnierze Niemcy i podpalili. Nie tylko dom spalili. Spalili całe szczęśliwe dzieciństwo Olesia. I karabinem zabili nie tylko jego tatę, ale też trochę Olesia zabili, bo jak można jeszcze po takim wojny oglądaniu być tym samym Olesiem, co kiedyś? Jak może być tym samym Oleś, który bawił się w stogach siana i który uwielbił swojego drewnianego konika i ten, który w obozie widział śmierć chłopca, z którym się zaprzyjaźnił i który spał obok niego? Jak tym samym może być rumiany Oleś i Oleś wychudzony, głodny, ledwo trzymający na nogach swoje wątłe ciało, który zbiera najmniejsze okruszyny w stajni, gdy żołnierze karmią konie kawałkami chleba?
Spotykają się te dwie osoby – Róża, która nadgryza jabłko raz, dwa i odkłada, wyrzuca, bo już nie może i Oleś, który znajduje raz jeden jabłko, dzieli się po połowie z Edziem, swoim kolegą, a potem wspominają to jabłko i marzą o nim, fantazjują, że w jabłku mieszkają.
Spotykają się, za ręce się chwytają, bo to jest pradziadek i prawnuczka. On tuż przed odchodzeniem, chce jeszcze opowiedzieć wnuczce jak najwięcej – zostawić siebie, ocalić od zapomnienia to wielkie cierpienie, które już nigdy z niego nie wyszło, które każe mu trzymać w szufladzie suchy chleb, choć świeżego ma pod dostatkiem w chlebaku w kuchni. Ku przestrodze?
I jeszcze chce opowiedzieć wszystko o Róży. Róża Zamoyska to był Anioł Dobroci. Najpierw przyjeżdżała za druty obozu przesiedleńczego i dokarmiała dzieci. A potem wraz ze swoim mężem Janem Zamoyskim uratowała z tego obozu blisko pół tysiąca dzieci. Mówili, że tych najmniejszych, do sześciu lat, ale Olesia też, bo Oleś taki był chudy, że na swoje dziewięć nie wyglądał. Musiał przeżyć, bo musi teraz opowiedzieć to całe różane dobro, te oczy dobre, to przytulanie, to, że nie tylko karmiła, ale obejmowała i wcale się nie brzydziła wszy biegających po dzieciach, strupów, ran i tego, że śmierdziały.
Anna Janko napisała wzruszającą historię wojenną. Owszem, zaprogramowaną na hektolitry łez. Owszem, tendencyjną poniekąd. Owszem, nastawioną na zdobycie zainteresowania czytelnika, a potem zmiażdżenie go ciężarem ważącym więcej niż kamień Syzyfa. Co książkę o wojnie czytam, to wtaczam go znów. Ale zrobiła to celowo, żeby ocalić pamięć o Róży Zamoyskiej, którą chyba trochę zapomniano. Wiele nazwisk do zapamiętania, wiele też takich, których nigdy nie poznamy i tylko anonimowo można im dziękować przy każdej takiej lekturze. Ale jeśli już ktoś istnieje z imienia i nazwiska, ze świadectw, ze zdjęć (jakaż śliczna była Róża Zamoyska!), to warto od czasu do czasu wypowiedzieć na głos jego personalia, żeby uhonorować.
To też wielki, piękny manifest antywojenny. Nie wiem, jak może jeszcze toczyć się na świecie jakakolwiek wojna po tamtym… To taki wpis do pamiętnika dla wszystkich niewinnych, szczególnie tych najmniejszych...
„Powiedziała, że wojna nie jest dla dzieci. Że w ogóle nie powinno ich tam być. Na czas wojny nie powinno być żadnych dzieci nigdzie. Powinny siedzieć w jakimś całodobowym, całowojennym przedszkolu, za jakimś kolorowym murem, bajecznie grubym, a najlepiej na innej planecie. I czekać. Po wszystkim by się je stopniowo poodbierało...” [s.56]






Komentarze