574. CO MAM DZIŚ NOCĄ POD POWIEKAMI?
JAMES MATTHEW BARRIE
„PIOTRUŚ PAN W
OGRODACH KENSINGTOŃSKICH”
(TŁ. ALEKSANDRA
WIECZORKIEWICZ)
MEDIA RODZINA,
POZNAŃ 2018
ILUSTROWAŁ MARCIN
MINOR
Kim tak naprawdę
jest chłopiec, który nigdy nie dorósł? Skąd w ogóle wziął się
Piotruś Pan? Gdzie mieszkał zanim trafił do Nibylandii? Niewiele
osób wie, że był kiedyś zwykłym chłopcem. Urodził się, tak
jak każdy chłopiec i dziewczynka, na Wyspie Ptaków. Bo każdy z
nas był kiedyś ptakiem. Gdy jest się dzieckiem, można to sobie
jeszcze przypomnieć. Im jest się starszym, tym bardziej się
zapomina. I nie pomaga już pocieranie skroni i intensywne myślenie.
Wydaje nam się, że od zawsze byliśmy u mamy i taty. A tak naprawdę
każdy z nas miał kiedyś dziób i skrzydła i umiał latać. Potem
przyzwyczailiśmy się do swojego człowieczeństwa, nauczyliśmy się
mówić, weszliśmy w ludzką skórę i zaczęliśmy używać piżam.
Zabroniono nam też wstępu do Ogrodów Kensingtońskich po
zamknięciu bram. A dzieją się tam wtedy cuda i dziwy – wróżki
i elfy urządzają bale, kwiaty i krzewy spacerują po alejkach, a
drzew przeciągają się i rozmawiają swobodnie. Ale jest jeden
Między-i-Pomiędzy, który przez chwilę był prawdziwym chłopcem,
a teraz nie jest już ani chłopcem ani ptakiem. To właśnie Piotruś
Pan. Chłopiec, który wyfrunął kiedyś swojej mamie przez okno i
poleciał na Wyspę Ptaków, zapominając, że nie ma już skrzydeł,
ale odkrywając, że można lecieć, gdy się tylko uwierzy, że to
możliwe. Nie umiał wrócić do domu, więc został w Ogrodach
Kensingtońskich, przyjaźnił się z Salomonem Krakiem,
najważniejszym spośród ptaków, przygrywał na fletni wróżkom i
elfom do tańca i bawił się całe dnie – po swojemu, zabawkami
znalezionymi dla niego przez ptaki. Był szczęśliwy, nawet bardzo.
Dziki, nagi, wolny. Na co dzień nie myślał, że jest
Między-i-Pomiędzy. Na co dzień był Piotrusiem Panem. Tylko raz
jeden poleciał odwiedzić swoją mamę, bo tak mu się zatęskniło
za tym słowem, ale nie został na poręczy łóżka, w którym mama
przytulała powietrze, jakby przytulała jego. Wyfrunął znów przez
okno.
Nie znałam do tej
pory Piotrusia Pana. Wydawało mi się tylko, że znam. Wydawało mi
się, że jest arogancki, samolubny, że nie zważa na nikogo i na
nic. Ale teraz już wiem, że to niezabliźniona rana w jego sercu,
że to ciągła tęsknota za matką, za domem, za byciem prawdziwym
chłopcem, a nie kimś niedokończonym, tęsknota za matczynymi
pocałunkami i pewnością, że zawsze do końca świata będzie na
niego czekała i zawsze w jej sercu pozostanie chociaż punkcik, w
którym będzie się mieściło jego imię.
To rozdzierająco
piękna historia! Pełna magii, dziwności i czarów. Ta magia
istnieje tuż obok świata racjonalnego, ale kryje się doskonale.
Dzieci są łącznikiem między jednym a drugim światem, ale
dorastając stopniowo zapominają wszystko to, co niezwykłe,
wpadając w trybiki wyznaczonych ścieżek, konwencjonalnego myślenia
i konwenansów. To niesamowita wizja świata i chyba nawet w nią
wierzę…
To, co absolutnie
mnie ujęło w tej książce, to język. Wyrafinowany, melodyjny,
potoczysty i zupełnie niedzisiejszy*. Ogromną rolę odegrała tu
tłumaczka, Aleksandra Wieczorkiewicz, bo tak poetyckie frazy zapewne
nie było łatwo obłaskawić w ojczystym języku. Ale jej się
udało, ubłagała wszystkie wróżki i elfy, żeby się jej dały
zamknąć w polskich literach, zaprosiła Piotrusia Pana i on przyjął
jej zaproszenie, doskonale wpasowując się w polskie znaki, moszcząc
się w polszczyźnie jak w Gnieździe Drozda. Skulił się w niej,
zwinął w kłębek i kołysze się, zadowolony, że tak pięknie
jego imię brzmi po polsku.
Niewątpliwie
czarowność tej książki umacnia wizja Marcina Minora. Narysował
Piotrusia nastrojowego, onirycznego, doskonale współgrającego ze
śpiewną frazą Wieczorkiewicz (i Barriego oczywiście).
Nie mogę się
uwolnić spod uroku tej książki! Nie mogę przestać o niej myśleć.
Zasypiać dziś będę z Ogrodem Kensingtońskim pod powiekami...
*sześciolatka
odmówiła słuchania, ja zaczytana spędziłam wieczór z tą
książką.
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za słowa do prywatnej kolekcji...