562.ŚRODEK ZAPOBIEGAWCZY PRZECIWKO PRZYGODOM
NICHOLAS GANNON
„PODRÓŻ NA
KONIEC ŚWIATA”
(TŁ. MARTA
GRANSKA-RYŃSKA)
DEBIT, KATOWICE 2018
ILUSTROWAŁ AUTOR
„Na każde trzysta
tysięcy dzieci, które co dzień przychodzą na świat, przynajmniej
jedno rodzi się marzycielem.” [s.I] – to zdanie wpisuję do
kolekcji najpiękniejszych zdań, jakie rozpoczynają książki. Czy
po takim zdaniu można napisać coś jeszcze lepszego? Po takim
zdaniu wprost trzeba napisać coś jeszcze lepszego. I Nicholas
Gannon napisał. Absolutnie nieprawdopodobną, niesamowitą i piękna
historię o tym chłopcu-marzycielu ze zdania pierwszego. Chłopiec
ma na imię Archer. Pozornie jest zwykłym chłopcem. Ale nie wiem,
czy ktokolwiek mieszkający w takim domu, jak on, byłby w stanie
pozostać zwykłym. Archer bowiem pochodzi z rodziny Helmsleyów. To
nazwisko zna każdy. Jego babcia i dziadek byli słynnymi
podróżnikami. Zwiedzili cały świat. Z odległych jego zakątków
przywozili najdziwniejsze pamiątki – dom Helmsleyów jest pełen
wypchanych zwierząt, książek, map, gdzieniegdzie leży luneta czy
lupa, a zdarza się też szklane oko, które podobno należało do
pirata… Dla małego Archera odkrywanie tajemnic domu to pierwsza
podróż w nieznane. A że jest chłopcem niezwykłym, o wybujałej
wyobraźni (tylko tacy potrafią rozmawiać z wypchanymi zwierzętami)
i, jak się rzekło, marzycielem, szybko dom przestaje mu wystarczać.
Chce więcej, chce dalej, chce wyżej! Chciałby dosięgnąć chmur i
dna oceanu. Chciałby zobaczyć niedźwiedzie polarne nie tylko w
swoim salonie, chciałby, tak jak dziadkowie, zwiedzać świat.
Niestety starsi państwo Helmsleyowie zaginęli na górze lodowej.
Nikt nie potwierdził ich śmierci, ale też od dawna nikt nie
widział ich żywych.
Ta osobliwa
prawie-śmierć ma bezpośredni wpływ na losy Archera. Chłopak, w
którym aż kipi od pragnienia przygód, porusza się po ustalonej
trasie: dom-szkoła-dom. Piękny, doskonały dom, który wszyscy
podziwiają, staje się jego więzieniem. Zna każdy jego zakamarek,
dawno wyrósł z przygód, które mieszczą się pod jego dachem.
Jego mama robi to wszystko „dla jego dobra”. Z miłości. Z
opiekuńczości. Z nad-opiekuńczości. Utrata teściów w takim
nietuzinkowym wypadku i „skłonności rodziny Helmsleyów” do
pakowania się w kłopoty, każą jej przewidywać i dusić w
zarodku. Sądzi, że może zaaplikować synowi dawkę lekarstwa
zapobiegającego przygodom. Że da się być wciąż krok przed
synem. Łapać go, podtrzymywać, nie dopuszczać do upadków. Ojciec
Archera milczy. Czasem puści oczko do syna. Opowie jakaś historię.
W tajemnicy zabierze chłopca do muzeum. Ale to wszystko za mało dla
ruchliwego, energicznego marzyciela.
Tylko on wierzy, że
jego dziadkowie mogą jeszcze żyć. A z tej wiary i ze wszystkich
ograniczeń, jakie nakłada na niego mama, rodzi się plan. Plan jest
banalnie wręcz prosty. Popłynąć na Antarktydę i odnaleźć
dziadków. Phi, pesteczka! Zwłaszcza, gdy się jest kilkunastoletnim
chłopcem, który nie wychodzi z domu, nie ma własnych pieniędzy,
ale w to miejsce ma się mamę, która pilnuje cię 24 godziny na
dobę.
Ale od czego ma się
przyjaciół? Właściwie Archer do tej pory nie umiałby
odpowiedzieć na to pytanie, bo żadnego nie miał. Ale zmieniło się
to pewnego dnia, gdy Oliwer, chłopiec, chodzący do tej samej klasy
i mieszkający w domu naprzeciwko, wpadł na Archera i go przewrócił.
„Zawsze biegasz z
zamkniętymi oczami?
-Tylko kiedy jestem spóźniony. Jak zamknę oczy, to wydaje mi się, że biegnę szybciej.” [s.34]
-Tylko kiedy jestem spóźniony. Jak zamknę oczy, to wydaje mi się, że biegnę szybciej.” [s.34]
I tak się poznali.
Spokojny, cichy Oliwer, który boi się wielu rzeczy i lubi słodycze
z wulkanem energii w uśpieniu. Z Archerem. To Oliwerowi Archer
powierzył swój plan. Co więcej, zamierzał go włączyć w swoją
ekspedycję ratunkową. Wkrótce dołącza do nich nowa uczennica –
Adelajda, która przeprowadziła się z Paryża i zamieszkała tuż,
tuż, niedaleko nich. W odległości odpowiedniej na lot papierowego
samolotu, którym czasem się ze sobą komunikowali. Dlaczego z
piękną Paryżanką nie chce się kumplować nikt inny oprócz dwóch
stukniętych odludków, jakimi są Archer i Oliwer? Być może
dlatego, że Adelajda ma drewnianą nogę. Plotki głoszą, że zjadł
ją krokodyl. Skoro krokodyl, to musiała podróżować. Skoro
podróżowała, to się na tym zna, więc warto wciągnąć ją do
załogi. Przyda się ktoś z doświadczeniem. No już, trzech
muszkieterów w komplecie. Można wyruszać na Antarktydę!
Przez całą lekturę
byłam napięta jak struna. Bardzo, bardzo chciałam, żeby
dzieciakom udało się wyruszyć w podróż. Każdemu z nich
kibicowałam z innego powodu, bo też każde z nich miało inny
powód, by się w podróż udać. Archer chciał odnaleźć dziadków,
których poznał jak był bardzo malutki i których nie pamiętał, a
którzy byli dla niego zawsze wzorem do naśladowania. Poza tym
chciałam wpuścić do jego pokoju trochę powietrza, dać mu trochę
oddechu, otworzyć szeroko okno, żeby zmieściły się jego
skrzydła. W tym ciasnym pomieszczeniu, w klitce z ramion przerażonej
mamy, nie był sobą. Był kimś, kogo chciała ulepić, zastygniętym
jak figurka z modeliny. Oliwera chciałam posłać na tę wyprawę,
by nabrał pewności siebie, poczucia własnej wartości, by
przekonał się, że jest ważny, inteligentny, dowcipny i że jego
przyjaciele są jego prawdziwymi przyjaciółmi. Że żadne z nich
nie udaje. A Adelajdę chciałam tam posłać po to, żeby w
ostatniej chwili jej tata wpadł na pokład odpływającego statku i
zapewnił ją, że jest dla niego najważniejszą istotą na ziemi.
Nie wierzyła w to, bo też nie dawał jej ku temu powodów. To tylko
trójka skrzywdzonych dzieciaków, które marzą o tym, żeby ich
świat był trochę bardziej kolorowy niż jest. Więc chciałam,
żeby im się udało. Żeby zdążyli na statek, ukryli się w
ładowni, żeby popłynęli bez przeszkód Oceanem Południowym. A z
drugiej strony… przecież to szaleństwo! Trójka zakompleksionych
dzieciaków, chcących płynąć na Antarktydę bez ciepłych kurtek!
To nie może się udać. To po prostu niedorzeczny pomysł!
Dryfowałam między wyobraźnią a pragmatyzmem, między troską a
okrzykiem „Ahoj, przygodo!”. Trochę się śmiałam, a trochę
płakałam. Po lekturze musiałam wziąć emocjonalny urlop. Ale
jestem tak strasznie, tak cholernie ciekawa co będzie dalej, że aż
mnie skręca…! No i te przepiękne, absolutnie cudowne ilustracje!
Anglojęzyczny tytuł książki to „The Doldrums” czyli chandra.
I te obrazy takie właśnie są – przepełnione pięknem, ale też
smutkiem, zadumą, nostalgią, jakąś szczyptą bólu. Doskonała
mieszanka - jak najszybciej poproszę drugi tom!
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za słowa do prywatnej kolekcji...