461. MOJE SŁOWA PRZYSIADŁY NA CZYIMŚ RAMIENIU…
KATHERINE RUNDELL
„DACHOŁAZY”
(TŁ. TOMASZ BIEROŃ)
PORADNIA K, WARSZAWA
2017
PROJEKT OKŁADKI
MARZENA DOBROWOLSKA
Siedzę na dachu
swojej wyobraźni i próbuję dosięgnąć słów. Nie ma ich na
wyciągnięcie dłoni. Nie skapują ze stalówki wiecznego pióra.
Odleciały między dachołazy, przysiadły na ich ramionach i ani
myślą się stamtąd ruszyć. Już nie są moje, bo wszystkie
najlepsze, najpiękniejsze zawłaszczyła Katherine Rundell.
Kim są dachołazy?
To ludzie, którzy nie lubią stąpać po chodnikach. Ci, którzy za
kominem, na starej patelni smażą szczury, mają namiot z liści i
zimą bardzo mocno się trzęsą. Czy są bezdomni? Pewnie by się
obrazili, gdyby to usłyszeli. Mieszkają przecież – tyle, że na
dachach… A są też tacy, co mają domy na drzewach… Jak między
nich trafiły moje słowa? Ano w ślad za pewną dziewczynką. Na
imię jej było Sophie.
Pewnego dnia Charles
Maxim płynął łodzią ratunkową po kanale La Manche. W oddali
widać było już tylko kadłub statku – reszta była pod wodą. Na
wodzie, oprócz łodzi, unosił się futerał na wiolonczelę. Ale w
futerale nie było instrumentu. Była mała dziewczynka, zawinięta w
partyturę Beethovena. Dziewczynka, której włosy miały kolor
błyskawicy. Charles dał jej imię, bo dzieci muszą mieć imiona. A
potem dał jej dom i miłość. Bo to dzieci muszą mieć chyba nawet
jeszcze bardziej niż imię.
Charles i Sophie to jedna z najpiękniejszych par literackich, jakie znam. Charles to wzór do naśladowania, bo kocha Sophie miłością bezgraniczną, ale nie ograniczającą. Rozpościera jej skrzydła i sam sprawdza, czy dziewczynka może latać, nie podcina ich podstępnie scyzorykiem, gdy nikt nie patrzy. Wierzy jej. Ufa jej. Uczy ją. Jest na nią otwarty, chłonie ją, by lepiej ją rozumieć. Nie steruje nią, wskazuje kierunek… I podąża dwa kroki za jej plecami, żeby sprawdzić, czy nie upada. Tak pięknie ją kocha! Takie piękne mają rytuały! I tylko jeden raz stają po dwóch stronach barykady – ona mówi, że pamięta, jak jej matka gwizdała i że żyje i że na pewno po nią wróci. On twierdzi, że Sophie była za mała, żeby pamiętać, że żadna kobieta nie uratowała się z tonącego statku, że na tym nie można budować życia. Sophie się odwraca – wie swoje – i rysuje na kartce mamę. A że „nie miała kolorowych kredek, więc obgryzła paznokieć do krwi i pomalowała nią włosy na czerwono”. Są przecież takie same!
Charles i Sophie to jedna z najpiękniejszych par literackich, jakie znam. Charles to wzór do naśladowania, bo kocha Sophie miłością bezgraniczną, ale nie ograniczającą. Rozpościera jej skrzydła i sam sprawdza, czy dziewczynka może latać, nie podcina ich podstępnie scyzorykiem, gdy nikt nie patrzy. Wierzy jej. Ufa jej. Uczy ją. Jest na nią otwarty, chłonie ją, by lepiej ją rozumieć. Nie steruje nią, wskazuje kierunek… I podąża dwa kroki za jej plecami, żeby sprawdzić, czy nie upada. Tak pięknie ją kocha! Takie piękne mają rytuały! I tylko jeden raz stają po dwóch stronach barykady – ona mówi, że pamięta, jak jej matka gwizdała i że żyje i że na pewno po nią wróci. On twierdzi, że Sophie była za mała, żeby pamiętać, że żadna kobieta nie uratowała się z tonącego statku, że na tym nie można budować życia. Sophie się odwraca – wie swoje – i rysuje na kartce mamę. A że „nie miała kolorowych kredek, więc obgryzła paznokieć do krwi i pomalowała nią włosy na czerwono”. Są przecież takie same!
Ale potem świat
Sophie i Charlesa się zawala. Ktoś wkracza do ich poukładanej,
choć na pozór chaotycznej codzienności. Ktoś, kto „wie lepiej”.
Kto chce układać, pucować, czyścić i uczyć – koniecznie w
szkole i zabrania nosić spodnie! Kategorycznie! Padają ciężkie
słowa – dom dziecka - i przygniatają najszczęśliwszą parę
ludzi na świecie – małą dziewczynkę i jej prawie-ojca. Muszą
więc uciekać. Charles się reflektuje. I uciekają do Paryża, tam,
gdzie ostatni raz mała czerwonowłosa dziewczynka widziała
czerwonowłosą kobietę, swoją matkę.
I to prawie
oczywiste, że w poszukiwaniach pomogą dziewczynce dachołazy. Nie
mogło być inaczej! Tylko, czy czerwonowłosa kobieta jeszcze
istnieje? Wszystkie dokumenty, papiery, świadectwa i wspomnienia
mówią, że nie… Jak bardzo Sophie będzie rozczarowana, gdy okaże
się to prawdą i mama z jej wyobraźni będzie musiała przestać
oddychać, a w jej płucach zamieszkają ryby?
To tak pięknie
napisana książka, że chciałabym ją wciąż i wszędzie cytować.
Wytapetować nią sobie pokój, mieć bez ustanku przed oczami.
Katherine Rundell zostaje moją nową czarodziejką od słów, ale
Tomaszowi Bieroniowi nie odmawiam prawa do magicznej różdżki –
bez niego nie byłoby TEGO tekstu! Są obydwoje jak magicy, a ja
jestem cała w ich władaniu. I we władaniu zazdrości, że ja nie
umiem tak pięknie pisać, takich historii snuć, takich postaci
tworzyć… To taka historia, która sprawia, że po przeczytaniu
ostatniej literki chcesz biec jak najszybciej do pokoju Twojego
dziecka i upewnić się, że tam jest. Ta opowieść mną
wstrząsnęła! Wycisnęła ze mnie śmiech, łzy, wzruszyła tak
mocno, jak tylko może wzruszyć książka o córce rozdzielonej z
matką. I na odwrót – o matce bez córki też! Mokry mam mój
egzemplarz, słony…
Cudownie napisana recenzja. Zazdroszczę :-) Ja napisałam o tej książce znacznie prościej...
OdpowiedzUsuń