493.DRZEWO GENEALOGICZNE CZEREŚNIA


ANGELA NANETTI
„MÓJ DZIADEK BYŁ DRZEWEM CZEREŚNIOWYM”
(TŁ. JAROSŁAW MIKOŁAJEWSKI I MAGDALENA MIKOŁAJEWSKA)
NASZA KSIĘGARNIA, WARSZAWA 2018
ILUSTROWAŁA ANASTAZJA STEFURAK

Chłopiec, o którym chcę dziś opowiedzieć, ma pełną rodzinę. Tuż nad nim w drzewie genealogicznym jest mama i tata. A oni mają swoich mamę i tatę. Tata ma statecznych, wypielęgnowanych, usztywnionych, zapiętych po szyję, „miejskich” Antoninę i Ludwika. Na portretach babcia Antonina często jest malowana z okropnym, paskudnym psem Floppym. „Pies jest dla nich ważniejszy od dziecka” - mawia mama chłopca. I faktycznie, choć mieszkają tuż obok, w tym samym bloku, to wolą wychodzić na spacer z psem niż bawić się z małym chłopcem…
Ale jest też druga strona drzewa genealogicznego, po której, tuż nad głową mamy, stoją Oktawian i Teodora. To jak lustrzane odbicie Antoniny i Ludwika – niedoskonali fizycznie, w starych ciuchach, ale uśmiechnięci i cieszący się życiem ludzie, którzy mieszkają na wsi, hodują zwierzęta, do portretów mogliby pozować co najwyżej z drobiem, który babcia Teodora kocha ponad wszystko i którzy uwielbiają, gdy w ich starym domu z duszą pojawia się wnuczek. Cała wyobraźnia, jaką mają, zaczyna wtedy buzować, gotować się i kipieć. A chłopiec czuje się w ich domu tak, jak powinno czuć się z dziadkami każde dziecko o szczęśliwym dzieciństwie. Gdyby ich malować, to gdzieś w tle na pewno pojawiłaby się czereśnia. Gdy urodziła się mama chłopca, dziadek Oktawian pojechał na targ i kupił złote kolczyki dla swojej żony i drzewko czereśniowe dla swojej córki. I je zasadził w ogrodzie i nazwał Felicją, tak, jak swoją córkę. Ale, gdy babcia zwróciła mu uwagę, że drzewo to rodzaj męski, czereśnia została Felicjanem. I od razu weszła do rodziny. A jaka była najpiękniejsza zabawa mamy Felicji, gdy była dzieckiem? Wchodzenie na drzewo i wymyślanie historii. Tylko teraz trochę o tym zapomniała. Bo przeprowadziła się do miasta, bo ma swoją rodzinę i teściów, którzy nie pochwalają takich zachowań, bo musi być teraz stateczna, zapięta po szyję i trochę się chyba wstydzi swoich rodziców. A oni nie zapomnieli, jak się wchodzi na drzewo, łapie ryby i opowiadają w towarzystwie, że babcia się kładzie na jajkach i je wysiaduje. A potem zaśmiewają się do rozpuku. I są ciepli, serdeczni, życzliwi, prawdziwi, nie-papierowi. Dlatego najpiękniejszą zabawą małego chłopca też jest wspinanie się na drzewo… I tak strasznie żałuje, że z tymi dziadkami może spotykać się tylko raz w tygodniu, w sobotę.
A gdyby wiedział, że tak całkiem, całkiem niedługo babcia Teodora przestanie chodzić, bo nie będzie już miała siły, a potem położy się do łóżka i któregoś dnia już nawet nie otworzy oczu, to pewnie te wizyty byłyby częstsze. Ale tak łatwo dajemy wiarę temu, że jesteśmy nieśmiertelni…
Ta książka jest zawsze wymieniania w rankingach typu „10 książek dla dzieci o śmierci”. I choć wiem, że owszem, ta książka jest o śmierci, bo jest tu jej bardzo wiele i bardzo smutnej – że odchodzi ukochana Babcia i wali się świat. I trzeba go na nowo odbudować z klocków codzienności, które jakoś nie chcą prosto stać. Że ukochany dziadek choruje i z tym też trzeba jakoś wstać na nogi i chodzić po świecie. Ale dla mnie to książka o miłości. Tak najbardziej. O tym, jak dziadek może kochać wnuka, jak może nagle stać się całym światem, jak nie robiąc nic nadzwyczajnego, po prostu kochając, kształtuje małego chłopca i czyni go wartościowym człowiekiem.
To drzewo, ta czereśnia, pojawia się tam nie przypadkiem. Gdyby zapytać o symbole beztroskiego dzieciństwa, to pewnie wspinanie się na drzewo pojawiłoby się w pierwszej dziesiątce, pomiędzy skakaniem na skakance, bieganiem, pływaniem w jeziorze i paleniem ogniska. Ale to też symbol rodziny, jej siły, jej piękna, jej wzrostu, jej umacniania się, jej kontaktów i bycia razem. Nie można odciąć się od swoich korzeni bezkarnie. Zawsze pozostanie wtedy krwawiące sokiem miejsce. No i zbieranie owoców – to, co posiejesz, to zbierzesz, to jakie wartości przekażesz dziecku, takim będzie dorosłym… Nieprzypadkowo w tej książce drzewo ma imię. Nieprzypadkowo dziadek, który stracił ukochaną żonę i który musi się nauczyć chodzić, mówić, patrzeć, przełykać, oddychać bez niej, w pewną szczególnie zimną noc idzie do ogrodu i podtrzymuje ogień, żeby ogrzać Felicjana. Sam niemal zamarzając. Dba o to, co jeszcze mu zostało...
Brak mi słów. Cóż mam tu pozostawić w zamian? Wielką słoną łzę wzruszenia, której już naprawdę nie dało się przełknąć i spadła na papier?
Bo są książki tak piękne, że lepiej się o nich milczy. Albo lepiej się je ilustruje. Oczywiście, gdy ma się tak wielki talent, wrażliwość, uważność i wyczucie, jak Anastazja Stefurak. To dla mnie fenomen, jak doskonale poczuła ten tekst, jakby napisała go sama, tylko obrazami. To niesamowite, że można tak mocno, tak wyraźnie i dokładnie poczuć to, co myśli druga osoba – w tym wypadku autor. Myślę, że gdyby autorka sama ilustrowała swoje książki, to nie zrobiłaby tego inaczej, niż właśnie tak. Ja dokładnie tak tę książkę rozumiem, tak, jak pokazała ją Stefurak – jak mieszaninę tęsknoty, strachu, złości, niepewności, ale też niewyobrażalnej radości i piękna. Mówić o obrazach? To trochę jak eufemizm...
Więc ja tu sobie siądę i po prostu popatrzę...






Komentarze