433.KIM CHCIAŁAM BYĆ, GDY DOROSNĘ…



ANETA CHOLEWIŃSKA-SZKOLIK
SERIA MISIA I JEJ MALI PACJENCI
„WETERYNARZ Z LIPOWEJ KLINIKI”
ZIELONA SOWA, WARSZAWA 2017
ILUSTROWAŁA AGNIESZKA FILIPOWSKA

ANETA CHOLEWIŃSKA-SZKOLIK
SERIA MISIA I JEJ MALI PACJENCI
„NIESPODZIEWANI GOŚCIE”
ZIELONA SOWA, WARSZAWA 2017
ILUSTROWAŁA AGNIESZKA FILIPOWSKA

Gdy miałam jakieś 9 czy 10 lat korespondowałam z pewną 13-to letnią Agnieszką. „Korespondować” - och, jak lubiłam to słowo obracać na języku! Było takie dorosłe i tajemnicze. A oznaczało po prostu pisanie listów. Połączyło nas to, że obie chciałyśmy zostać weterynarzami. Byłam przekonana, że nic innego robić nie będę, bo kochałam zwierzęta i miałam na uwadze ich dobro. Pamiętam, jak Agnieszka w jednym z listów zaczęła uświadamiać mi, że praca weterynarza to nie tylko głaskanie kotków i piesków. To także przyjmowanie porodów krów i badanie wnętrzności świni. Naprawdę? - byłam zdumiona. No i weterynarzem nie zostałam…
Być może dlatego, że nie miałam Dziadka weterynarza, tak, jak Misia. Nie mogłam przyglądać się jego pracy, podbierać bandaży i maści przeciwbólowej i zaglądać do jego mądrych książek. A może dlatego, że nie miałam domku na drzewie, w którym mogłabym urządzić potajemnie swoją własną klinikę dla zwierząt? I to nie taką z plastikowymi, zabawkowymi instrumentami medycznymi, ale z prawdziwym stetoskopem, którym bada brzuszek wróbelka i z prawdziwą strzykawką, którą podaje pokarm zagubionemu jeżowi.
A Misia ma! Jest wesołą, radosną siedmiolatką, która ma piegi i rude włosy, zawsze zawinięte w dwa koki, lubi malować farbami i spędzać czas w ogrodzie. Tam mieści się Lipowa Klinika. To lecznica, którą Misia którą otworzyła dla okolicznych zwierząt – ma na niej nawet szyld, wymalowany farbą w kolorze śliwki.
Ale największą tajemnicą Misi nie jest wcale to niesamowite miejsce. Prawdziwą tajemnicą, której strzeże przed całym światem jest to, że rozumie mowę zwierząt! Zupełnie tak, jak Doktor Dolittle, z ukochanej książki Misi! Wie o tym tylko dziadek i Popik, ukochany piesek dziewczynki.
Wesołej siedmiolatce bez studiów medycznych bardzo przydaje się w pracy ze zwierzętami taka umiejętność. Właściwie to dzięki temu może pomagać małej wiewiórce, która wypadła z dziupli i zraniła nóżkę, sówce, która zaplątała się w kolczasty drut, czy szczeniakowi najbliższej przyjaciółki, który dziwnie często drapie się w ucho. Na szczęście, gdy konikowi w gospodarstwie cioci i wujka coś wbija się w kopyto, Misia tylko stawia diagnozę i wzywają wykształconego weterynarza. Uwiarygadnia to postać Misi. Podoba mi się też to, że jej rozmowa ze zwierzętami to proces magiczny, że dzieje się poza nami. Zwierzaki do niej nie mówią – autorka nie przytacza dosłownie ich słów, nie zapisuje ich w tekście zgodnie z zasadami interpunkcji – od myślnika i nowego wiersza. Misia jakby odczytywała ich myśli, upewnia się, czy dobrze je zrozumiała, referuje, jest pośredniczką między światem ludzi i zwierząt.
Ta książka otwiera dzieci na kontakt z naturą, na uważność wobec jej świata, na troskliwość wobec zwierząt, na odczytywaniu ich potrzeb. Misia traktuje swój „zawód” jak misję, jest dokładna, poważna, skupiona. A poza tym całe dnie spędza na dworze, nie zamyka się w domu, przed komputerem i nie gra w grę o tym, jak zostać weterynarzem. Ona ubiera kalosze, gdy akurat pada i idzie do parku, zbierać kasztany i liście. Albo zrywa poziomki w ciepły letni dzień. Albo wystawia na łąkę sztalugi i maluje portret swojego pieska. Nie chce siedzieć w czterech ścianach, woli biegać, skakać, huśtać się na huśtawce. Poza tym ma pasję! I to pasję, która wymaga od niej zdobywania wiedzy i doświadczenia.
Misia to wymarzony wzorzec dla dziewczynek i chłopców. Jest mądra i „poukładana”, ale jednocześnie to radosne dziecko, które lubi piec babeczki. Postać Misi jest dobrze wyważona – jest trochę bohaterką, kimś tajemniczym i niezwykłym (rozmawia przecież ze zwierzętami!), a jednocześnie jest zwyczajną dziewczynką, która kocha truskawki i kakao z pianką.
Muszę też wspomnieć o warstwie wizualnej książki – ilustracje są urocze, trochę cukierkowe, słodkie, ale na tyle, by pokochały je dziewczynki, nie na tyle zaś, by wrzucić je do wielkiego pudełka z napisem KICZ.

I bardzo się cieszę, że zamiast wkładać długie sukienki, obsypane brokatem, zamiast umieszczać na głowie plastikowe korony albo doczepiane warkocze, dziewczynki zawiną włosy w dwa koki, ubiorą ogrodniczki (z przedniej kieszeni koniecznie będzie musiał wystawać stetoskop) i każda z nich będzie chciała być weterynarzem, zupełnie tak, jak ich nowa idolka Misia. A w okolicznych bibliotekach i księgarniach zabraknie książek o Doktorze Dolittle!

Komentarze