425. IDZIEMY NA KAMIENIE!
SCOTT
D. SAMPSON
„KALOSZE
PEŁNE KIJANEK. JAK DZIĘKI ROZWIJANIU MIŁOŚCI DO PRZYRODY WYCHOWAĆ
KREATYWNE, ODWAŻNE I ODPOWIEDZIALNE DZIECKO”
(TŁ.
JOANNA ŻYWINA)
VIVANTE,
BIAŁYSTOK 2016
Na
naszym boisku, w tym kącie, gdzie dotąd był plac zabaw, trwały
prace remontowe. Pewnego dnia wywieźli wielka ciężarówką stare,
rozlatujące się huśtawki, starą, skrzypiącą karuzelę, która
przekrzywiała się na jedną stronę i drewniane auto, któremu ktoś
bardzo dawno temu urwał kierownicę. Często przyciskałyśmy nosy
do płotu, którym ogrodzili placyk i patrzyłyśmy co się dzieje –
a działo się dużo, ciężkie, wielkie wozy przywoziły kolejne
elementy instalacji – nowe huśtawki, drabinki, wielką pajęczynę,
zakręconą zjeżdżalnię… W końcu – tak, remont się skończył!
Pobiegłyśmy inaugurować nowe, wspaniałe zabawy… Majka wbiegła
na plac, pokręciła się tu i tam, kilka razy zjechała ze
zjeżdżalni, wspięła się raz na drabinki, a potem przyszła i
usiadła obok mnie na ławce. „Nie chcesz się bawić? - zapytałam.
„Chcę, ale… chodźmy na kamienie” - wyszeptała mi do ucha. I
poszłyśmy! Na stare, dobre, wysłużone kamienie, które leżą
rzut beretem od pięknego nowoczesnego placu zabaw. Kamienie są
ogromne, jest ich kilkanaście, pomiędzy nimi rośnie pokrzywa i
trzeba uważać, żeby nie oparzyła w odsłonięte łydki. Na
kamieniach nie robi się prawie nic. Tylko chodzi, w tę i z
powrotem. I uważa się, żeby nie spaść i nie złamać nogi, nie
obić kostki, nie spaść. No i na te pokrzywy. Ale tak naprawdę
ćwiczy się równowagę, sprawność, skoki z kamienia na kamień,
ocenia się odległość i kalkuluje, czy z tego kamienia można
skoczyć na dół, czy nie. Naturalny plac zabaw – najlepszy!
Dlaczego
o tym piszę? Bo spędziłam tydzień z doskonałą książką
„Kalosze pełne kijanek”, której lektura przywiodła mi na myśl
to właśnie zdarzenie. I pomyślałam: „Tak, jest dokładnie tak,
jak mówi Scott D. Sampson!”.
A co
mówi? Opowiada o tym „jak dzięki rozwijaniu miłości do przyrody
wychować kreatywne, odważne i odpowiedzialne dziecko”. Scott to
mądry facet – to znany kanadyjski paleontolog, biolog ewolucyjny,
autor wielu mądrych, naukowych artykułów, badacz, odkrywca (odkrył
i nazwał dwa gatunki dinozaurów!), konsultant i współautor
programu „Dinopociąg”. Ta mądra głowa, ten naukowiec, mający
za sobą setki, tysiące przeczytanych stron w mądrych książkach,
doszedł do wniosku, że na świecie bardzo źle się dzieje, że z
jakichś powodów nasz kontakt z naturą stał się powierzchowny
albo żaden, że odwróciliśmy się od przyrody, zamknęliśmy w
naszych domach i jeśli tak dalej pójdzie, ziemia przestanie
oddychać, a my zginiemy razem z nią… Zadrżał, przestraszył się
i postanowił działać. Ta książka to prezent, to dar, to
instrukcja – co mamy zrobić, żeby w naszych dzieciach zaszczepić
miłość do natury, a dzięki temu chęć jej chronienia. Przy
okazji – kontakt z naturą doskonale buduje ego, poczucie własnej
wartości i samodzielność, więc dzieci, które nauczymy być „w
naturze”, będą mądrymi, uważnymi i wartościowymi dorosłymi.
„Pewnie
będzie trudno! Pewnie to wymaga ogromnej pracy, nakładów czasowych
i finansowych.”- powie ktoś; „Pewnie napisane ciężkim językiem
– to przecież naukowiec pisał” - zawtóruje ktoś inny; „Pewnie
nie sprawdzi się na polskim gruncie, skoro facet mieszka w Denver.”
- doda ktoś na koniec.
Więc
już staję w obronie tej książki.
Owszem,
czasem będzie trudno! Bo każda zmiana wymaga pracy! I to takiej,
którą trzeba zacząć od siebie samego! Sampson mówi bardzo ważną
rzecz – jeśli chcesz, żeby Twoje dziecko wyszło na zewnątrz,
zainteresowało się naturą, poznało ją i pokochało, musisz wyjść
z nim! I tu zacznie się pewnie narzekanie, że nie ma czasu, że do
natury daleko, bo mieszkamy w środku miasta, że nie lubię komarów,
że nie lubię łażenia po łące, że dziecko za małe, że dziecko
za duże…
Po pierwsze czas – nie trzeba mieć go dużo. Wystarczy trochę, kilka minut dziennie, raz na jakiś czas dłuższa wycieczka. Natura ma być naturalna, kontakt z nią ma być czymś oczywistym, a nie wielką wyprawą organizowaną raz na rok wielkimi nakładami finansowymi. Ślimak, którego poobserwujecie w drodze ze szkoły to też część natury, patyk, który dziecko przyniesie do domu to też część natury, głos ptaka, który słychać przez okno w bloku to też część natury, kwiatek, którego hodujecie na parapecie to też część natury… Ważne, żeby się na te doznania otworzyć, poddać się im, pogłębić je. Z czasem będzie się chcieć więcej i więcej – to przyjdzie samo, bo tkwi w naszej podświadomości.
Po pierwsze czas – nie trzeba mieć go dużo. Wystarczy trochę, kilka minut dziennie, raz na jakiś czas dłuższa wycieczka. Natura ma być naturalna, kontakt z nią ma być czymś oczywistym, a nie wielką wyprawą organizowaną raz na rok wielkimi nakładami finansowymi. Ślimak, którego poobserwujecie w drodze ze szkoły to też część natury, patyk, który dziecko przyniesie do domu to też część natury, głos ptaka, który słychać przez okno w bloku to też część natury, kwiatek, którego hodujecie na parapecie to też część natury… Ważne, żeby się na te doznania otworzyć, poddać się im, pogłębić je. Z czasem będzie się chcieć więcej i więcej – to przyjdzie samo, bo tkwi w naszej podświadomości.
Po
drugie miejsce – to nie musi być Wielki Kanion albo amazońska
dżungla. Zapominamy, że mrówki mieszkają między płytami
chodnikowymi, że sroki wiją gniazdo na drzewie tuż naprzeciwko
naszego okna w mieszkaniu w bloku, że truskawki można wyhodować na
balkonie. Byłyśmy ostatnio na warsztatach Miejskich Przyrodników,
na których robiłyśmy zielniki. Stałyśmy z kilkoma innymi osobami
w środku miasta – obok kamienica, garaże, ruchliwa ulica z torami
tramwajowymi. Gosia, która prowadziła warsztaty, zapytała - „Jak
myślcie, dużo jest tu roślin, czy mało?” Wszyscy orzekli, że
mało. I pewnie każdy zastanawiał się, skąd my te rośliny do
zielnika w ogóle weźmiemy. A potem się zaczęło! Zabrakło stron
w zeszycie, żeby wklejać te cuda, które znaleźliśmy! Rośliny
rosły – jedne obok drugich, każda inna, coraz to piękniejsze…
I nie znaliśmy tak wielu nazw... Dlaczego? Bo nie zwracamy na nie
uwagi! Nie wierzymy, że w miejskiej dżungli może mieszkać taka
ilość życia! A wystarczy tylko przykucnąć na trawniku przed
blokiem – zbierzecie całe naręcze roślin – my co dzień
przynosimy nowe, oszalałyśmy na ich punkcie!
Nie
lubisz komarów? A może warto je poznać! Wziąć ze sobą specjalny
przyrząd do obserwacji owadów i przyjrzeć się, jak wyglądają,
jak są zbudowane, jak wygląda ta straszna, okropna trąbka, którą
wysysają naszą krew… Zapewniam (sprawdziłyśmy to z Majką), że
potem jakoś łaskawszym okiem patrzy się na te krwiożercze
bestie…).
Nie
lubisz łażenia po łące – wybierz las! Albo wędkowanie, albo
park linowy, albo wycieczkę nad morze. Ważne, żeby robić coś, co
się nam podoba, co sprawia nam przyjemność, znaleźć taką pasję
która będzie w nas kipieć – tylko tak możemy zarazić nią
dziecko, nasz entuzjazm, to jego entuzjazm – inaczej to się nigdy
nie uda…
A
wiek dziecka? Sampson pokazuje drogę dziecka do natury od
najmłodszych lat aż do czasu, gdy będzie nastolatkiem. Wskazuje na
co zwracać wtedy uwagę, jak kierować małe dziecko, a jak to w
wieku szkolnym, podpowiada proste tricki, podsuwa aktywności, jakie
możemy zaproponować naszym dzieciom. Dlaczego mu ufam? Bo ma córkę,
Jade, którą zaraził miłością do natury, gdy była dzieckiem,
ale która teraz jest nastolatką. Samspon po prostu opowiada ich
historię, od „jak to się zaczęło”, po „jak to utrzymać i
pielęgnować”. Ale daje też rady „jak zacząć” - na każdym
etapie rozwoju dziecka.
I
owszem, z racji tego, że autor mieszka w Denver, czasem odnosi się
do przykładów anglojęzycznej literatury, bądź działań
dziejących się na tamtych terenach. Ale „nature lovers” da się
doskonale przełożyć na „miłośników natury” i przeszczepić
na grunt polski – od czego jest internet? Jeśli on pisze o klubach
przyrodniczych w Denver, to my możemy poszukać tych, które
działają pięć domów dalej. Wszystko się da, jeśli się chce. A
to, co w tej książce najważniejsze, jest ponad językiem,
narodowością, poza granicami, poza czasem i przestrzenią.
Zakochana
jestem w „Kaloszach pełnych kijanek”, w idei, jakiej Samspon
hołduje (hasło przewodnie - „wyjdźcie z domu!”), w języku, w
historiach, jakie przytacza. Napisana jest tak, że się ją chłonie,
a nie czyta. I tak, że od razu chce się chwycić za rękę
najbliżej stojące dziecko i działać! działać! działać!
Powiedziałam o niej najważniejsze, ale najlepiej „porozmawiajcie”
sami ze Scottem D. Samsponem – ja jestem tą książkową
znajomością oczarowana, przekonał mnie w stu procentach, pomazałam
jego książkę kolorowymi mazakami, podkreślając co ważniejsze
(co piękniejsze!) zdania. A teraz nie mogę już więcej pisać, bo
się spieszę - wyruszam w podróż z moją Córką, żeby nałapała
pełne kalosze kijanek… (i uratować ziemię – jakkolwiek
absurdalnie i buńczucznie to brzmi!)
PS. Ten przecudny kubek, który towarzyszy mi od jakiegoś czasu niemal co dzień, to kubek od Liska z lasu.
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za słowa do prywatnej kolekcji...