185.JEDNA Z ULUBIONYCH MAM
ULF STARK
„JAK MAMA ZOSTAŁA INDIANKĄ”
(TŁ. KATARZYNA SKALSKA)
ZAKAMARKI, POZNAŃ 2008
ILUSTROWAŁ MATI LEPP
Mam kilka ulubionych Mam. Na
prowadzeniu, od lat i niezmiennie jest moja własna, która nauczyła
mnie kochać. Ale mam też kilka takich kieszonkowych, podręcznych,
do których mogę zapukać w okładkę i coś od nich wyciągnąć –
przepis na tort i pokłady cierpliwości od Mamy Muminka, wiarę w
cuda i igłę z nitką od Mamy Czarodziejki, pomysłowość od Mamy
Mu...
Ale jest jedna papierowa mama
szczególna – to mama Indianka.
Ulf się nudzi – jest słoneczny
dzień, jego brat ma jakieś ważne sprawy, tata rozwiązuje
krzyżówki, babcia wygląda przez okno, a dziadek przekopuje
ogródek. Każdy zapamiętał się w tym co robi i jakoś tak się w
tym rozpanoszył, że dla Ulfa nie starczyło już miejsca. Jest
jeszcze mama, ale ona jak zwykle wykonuje te milion rzeczy, które
trzeba zrobić każdego dnia – pranie, prasowanie, sprzątanie i
smażenie kotletów. Została uwięziona przez blade twarze w klatce
konwenansów, w życiu codziennym, w butelce z płynem do mycia
naczyń. Zapomniała już, że kiedyś nazywała się Piękna Ryba i
że można nosić rozpuszczone włosy. Splata je ciasno, w wysoki
kok, żeby nie przeszkadzały – bo mogą się przecież zaplątać
w szczotkę do podłogi, albo wkręcić w maszynkę do mięsa... I
jak to się dzieje, że mama jest tak blisko, a Ulf się nudzi? Jak
to możliwe, że jest Indianinem i nie ma obok squaw? Ale nagle
dzieje się cud – mama przypomina sobie, co jest w życiu
najważniejsze, przyszpila dwa niedosmażone kotlety do kuchennych
drzwi i ucieka – żeby pływać w różowych majtkach, łapać ryby
i osmalać je na ognisku, pozdrawiać sąsiada zaczarowanymi słowami,
robić tęczę z wydmuchiwanej pod słońce wody i malować czerwoną
szminką nie usta, a barwy wojenne na policzkach. Po prostu rzuca
wszystko, by pobyć ze swoim synem i śmiać się tak, jak nie śmiała
się od dzieciństwa. To nie jest skarga, to czysta radość. To nie
jest przebranie – to odkopywanie własnego ja! To okazja, żeby
pochwycić sens życia i pokazać ten sens swojemu Dziecku. A co jest
tym sensem? Radość z tego, że się żyje, że ma się kogoś
najważniejszego przy sobie, że świeci słońce i że można
śpiewać piosenki.
Myślę, że ta książka jest o
kwintesencji macierzyństwa – chodzi o to, żeby czasem ubrudzić
ręce w farbach, albo włożyć na głowę kartonową koronę i iść
po chleb, albo uciec z pracy i zabrać Dziecko na lody, albo nad
morzem wykopać wielką dziurę i sprawdzić, czy przebijemy się do
Australii, rzucać piaskiem do samego nieba i klepać babki, używając
czerwonego wiaderka i małej żółtej łopatki. Nie chodzi o to,
żeby zawsze na obiad były lody. Nie chodzi o to, żeby nie czuć
się zmęczonym, żeby nie chcieć poczytać książki, żeby zawsze
mieć czysto i żeby zawsze mieć ochotę na rysowanie i lepienie z
plasteliny – nie na tym polega macierzyństwo! Żadna z mam nie
jest idealna, ale każda, która kocha swoje dziecko jest ideałowi
bliska. Bo najważniejsze to czasem się zapomnieć, dać się
ponieść, zapomnieć, że coś trzeba i po prostu podrzucać Dziecko
do samego nieba i cieszyć się jego ciężarem opadającym w
ramiona...
Świetna książka. Dzięki za przypomnienie. Myślę, że jeden dzień obsuwy w czytaniu, będzie nam darowany :P Idę do biblioteki :)
OdpowiedzUsuń