516. BLURB DO TANIEGO ROMANSU


FABRIZIO SILEI
„UNIWERSYTET WSZYSTKO MOJE”
(TŁ. JOANNA WAJS)
NASZA KSIĘGARNIA, WARSZAWA 2018

Była sobie Pani, która miała na imię Katiusza i był sobie Pan, który miał na imię Gregor. Byli małżeństwem w średnim wieku. Życie Smirthów toczyło się spokojnie, acz nie niemrawo. Mieli swoje rytuały, swoje małe i wielkie przyjemności, z których największą była praca i pomnażanie majątku. Pani Katiusza miała sklep z antykami, a Pan Gregor agencję nieruchomości. Jedno po jednej stronie ulicy, drugie po drugiej. Tak, żeby móc się spotkać w środku dnia na obiad i porozmawiać, jakie sumki wpłynęły tego dnia na konto. Bogacili się szybko i bez skrupułów. Z radością kantowali, oszukiwali, tylko po to, by mieć coraz więcej, posiadać większą ilość – pieniędzy, nieruchomości, lokat, towarów… Nie jestem nawet pewna, czy mieli w tym czasie serca. Gdybym miała ocenić na pierwszy rzut oka, to raczej nie. W ich piersiach raczej moneta dzwoniła o monetę i szeleściły papierowe banknoty. Nie dbali o innych – jedyne ustępstwo w tym względzie czynili dla siebie nawzajem. Być może dlatego, że tak doskonale się rozumieli? Że inni ludzie wymagaliby od nich uczuć, a te już dawno przestały im wychodzić. Czucie? - to dla mięczaków! Lepiej myśleć, a najlepiej kombinować.
Od czasu do czasu do Café Restaurant Roald Dahl, w której się stołowali, przybywał jubiler, pan Rogers, żeby zjeść z nimi posiłek. Pewnego razu nie przyszedł… Dlaczego? Okazało się, że dostał zawału, gdy polerował swoją kolekcję starych monet. Znalazła go sprzątaczka… Nie ma już Pana Rogersa.
Państwo Smirthowie przeszliby nad tym do porządku dziennego (liczenie, przeliczanie, mnożenie…), bo nie potrzebowali nikogo i do nikogo się nie przywiązywali (oprócz siebie nawzajem), gdyby nie to ziarenko, które zaczęło uwierać Pana Gregora – co się stanie z naszym majątkiem, gdy nas zabraknie? Trzeba go przecież nieustannie pomnażać, a gdy ich zabraknie, kto to będzie robił?
Dlatego decydują się na dziecko… Ta decyzja to proces, bo nigdy, absolutnie przenigdy nie chcieli mieć dzieci! Są samolubni, egoistyczni, egocentryczni nawet, są nieczuli i nie obchodzi ich świat, który jest dalej niż czubki ich nosów, a teraz… dziecko? Ale w końcu smutna prawda zwycięża – nie są nieśmiertelni. A majątek – och, majątek może taki właśnie być – nieśmiertelny! Miesiąc później – ciąża… A potem na świat przyszedł Feluś. „Feliks, bo ma szczęście, że się w ogóle urodził” - doprecyzowuje Katiusza.
Wyprodukowali – tylko co dalej? Nie chcą przecież wychowywać… Zatrudnili mamkę, wiejską kobiecinę, dobroduszną, uczynną, cierpliwą, która w końcu zabiera Felusia na wieś, do swojej rodziny i tam go wychowuje przez osiem pierwszych lat jego życia. Gdy chłopiec umiał już pisać i czytać, Smirthowie przyjechali na wieś i zabrali go do domu – od tej chwili muszą zacząć go edukować, aby stał się godnym dziedzicem i nie roztrwonił w przyszłości ich majątku, lecz go pomnażał, pomnażał, pomnażał…
To nie jest prosta rzecz – pojąć wszystkie zasady pazerności i nieuczciwości, gdy ma się osiem lat, wesoły uśmiech, iskierki w oczach i serce większe niż dwie pięści razem wzięte. Delikatnie mówiąc jego widzenie świata rozmija się z widzeniem świata jego rodziców (którzy każą na siebie mówić Pan i Pani i nie do końca pamiętają, jak się nazywa „ten, no, jak mu tam, no krótko mówiąc, chłopiec”…). Po kilku mniejszych i większych incydentach (rabunku, zbitej antycznej wazie i udaremnieniu przez Felusia bardzo wielkiego przekrętu), Smirthowie niemal na sygnale odwożą Felusia na Uniwersytet Wszystko Moje – szacowną uczelnię, którą w przeszłości skończył Gregor i która skutecznie wybiła mu z głowy głupie marzenia o byciu malarzem, a nauczyła pazerności i samolubności, które są przecież tak potrzebne w każdym dobrze prosperującym biznesie.
Czy Feluś skończy szkołę z wyróżnieniem?
To taka niby oczywista książka, taka niby czarno-biała, taka przerysowana (nie bez przyczyny pada w niej nazwisko Dahla – ta historia jest bardzo dahlowska!), więc łatwa do odczytania, z przewidywalnym zakończeniem. Wszystko wiadomo – kto jest czarny, kto biały, kogo należy potępić i zganić, utemperować i nauczyć kochać, a kto powinien być przykładem. To wszystko tylko niby. Bo przy tym wszystkim to bardzo wzruszająca książka! I bardzo głęboka. Można oczywiście odczytać ją na poziomie żartu, na poziomie świetnej zabawy – dzieje się tu mnóstwo (jak to w powieściach o szkole z internatem!), zdarzenie goni zdarzenie, akcja gna na złamanie karku, a wszystko ciągle podlewane jest dawką humoru. To humor dość specyficzny, na granicy rechotu żaby (taki humor mocno kojarzy mi się z Davidem Waliamsem), humor na granicy dobrego smaku, ten uwielbiany przez dzieci, niewybredny, ale humor, który przykrywa jakąś ważną, uwierającą, niełatwą prawdę. To jak gorzkie lekarstwo, które koniecznie trzeba popić słodkim sokiem.
A co jest tym sednem? To powieść o uzdrawiającej sile miłości. Banał, brzmi jak blurb do taniego romansu. Ale o tym jest „Uniwersytet Wszystko Moje” - nic na to nie poradzę! I o tym, że za każdym złem stoi jakaś krzywda, że zło, nieczułość, egocentryzm to jest odpowiedź na tę krzywdę, to maska, pod którą można się schować przed następnym ciosem. No i jeszcze o tym, że dobro jest rozsiewalne. Tak po prostu. Kiełkuje czasem szybciej, czasem wolniej, czasem trzeba na kiełki czekać całe wieki, ale kiełkuje – zawsze, jeśli tylko wystarczająco mocno o to dbamy. I jeśli w ogóle mamy odwagę je zasiać. Bo czasem bycie dobrym jest cholernie trudne. No chyba, że jest się Felusiem – wtedy innym być po prostu nie da rady!







Komentarze