416. WARTOŚĆ DODANA
JAMES MATTHEW BARRIE
„PRZYGODY
PIOTRUSIA PANA”
W PRZEKŁADZIE
MACIEJA SŁOMCZYŃSKIEGO
CZYTA JAROSŁAW
BOBEREK
AGORA, WARSZAWA 2014
Nibylandia…
wszyscy słyszeli o tym miejscu. Niektórzy nawet tam byli. Cudowna
kraina – mieszkają tam Indianie i piraci, syreny i wróżki, czyli
wszystkie istoty, które ekscytują małych chłopców i fascynują
małe dziewczynki. Kraina, gdzie nie trzeba jeść szpinaku (choć
można, jeśli się go lubi), gdzie można tańczyć wokół ogniska
nawet do północy, gdzie nikt nie każe myć uszu co wieczór i
gdzie nigdy, ale to nigdy nie trzeba dorastać! Sielanka, marzenie
każdego dziecka!
W Nibylandii mieszka
też Piotruś Pan ze swoją bandą Zagubionych chłopców. Milczek,
Stalówka, Kędziorek, Drobinka i Bliźniaki spędzają czas na
nieustannych walkach z Indianami, polowaniach i unikaniu wpadnięcia
w ręce piratów. Ot, takie codzienne zabawy, które każdy chłopiec
w realnym świecie uskutecznia każdego dnia. Tylko, że chłopcy w
normalnym świecie, codziennie wieczorem kończą zabawę, odkładają
na półkę kostium pirata i sztylet zrobiony z patyka i zasypiają w
ciepłym łóżku, w świeżej pościeli. A Zagubieni Chłopcy nie…
Mają tylko bardzo blade, wręcz przezroczyste wspomnienia o tym, jak
to było, zanim zaginęli i potracili swoje mamy. Czasami wspominają
swoje poprzednie życie. Z nutką nostalgii i z łezką na samym,
samym dnie oka.
Pewnego dnia, ich
przywódca, Piotruś Pan, postanawia, że przywiezie im mamę. W tym
celu udaje się do realnego świata i namawia Wendy, żeby leciała
razem z nim do Nibylandii i została matką Zagubionych chłopców.
Wendy to zupełnie zwyczajna dziewczynka, której przeznaczeniem jest
dorosnąć. To niezbyt kusząca perspektywa. A już wobec możliwości
poznania wróżek i syren – to w ogóle… Gdy dowiaduje się, że
do Nibylandii trzeba polecieć, to nie waha się już ani chwili.
Lojalnie jednak zabiera ze sobą dwóch braci – Janka i Michasia,
bo są oni jednymi z najwierniejszych fanów Piotrusia Pana. Ale
dotąd wydawało im się, że po prostu ktoś go sobie wymyślił…
Jakaś mamusia, która chciała zabawić swoje dziecko fascynującą
historią na dobranoc…
Ach, jak wiele
przygód czeka dzieci w Nibylandii! Jak tajemnicza i magiczna to
kraina! Jak pełna niebezpieczeństw, z których nie zawsze wychodzi
się cało, jak pełna przygód, zapierających dech w piersiach! I
jest tylko jedno ale… Wszystko w Nibylandii jest na niby… I choć
jedzeniem na niby też można się najeść, to jedzenie naprawdę
napełnia brzuch dużo lepiej. Jedyne naprawdę w Nibylandii to to,
że nie ma tam mamy. A mama wiadomo – przydaje się, bo opowiada
piękne bajki na dobranoc, otula kołdrą, mierzwi włosy i daje
całusa. Owszem, pilnuje też, żeby wypić niedobre lekarstwo, żeby
zdrzemnąć się po obiedzie (nawet, jeśli był tylko na niby) i
żeby ubierać się ciepło. Ale w każdym dziecku tkwi potrzeba
matczynego ciepła i jest ona silniejsza od zewu przygód.
Okazało się nagle,
że o tym jest Piotruś Pan. O tym, że wszędzie dobrze, ale w domu
najlepiej. Że owszem, miła jest perspektywa, że nigdy się nie
dorośnie i zmęczony codziennymi obowiązkami dorosły może mieć
pokusę, by rzucić wszystko i lecieć do Nibylandii. Ale że warto
jednak czasem przeżyć coś naprawdę. Owszem, to historia o tym, że
dzieci powinny zdobywać pirackie statki, tańczyć z Indianami wokół
ognia i od czasu do czasu pójść spać o północy, żeby budować
swoją pewność siebie, samodzielność, uczyć się podejmować
własne decyzje, o tym, że mają prawo być czasem na niby. Ale to
historia powrotów – do ciepłej pościeli, placka drożdżowego i
matczynych rąk. To historia tego, że z dorastaniem trzeba się
pogodzić, choć bywa czasem bolesne. Trzeba, bo przecież ktoś
kolejny chce być dzieckiem, choć przez chwilę pobyć w Nibylandii
i popluskać się z syrenami (które są nawiasem mówiąc bardzo
gburowate i nieprzyjemne).
Zupełnie na nowo
odczytałam tę powieść, na zupełnie innych nutach mi zagrała,
poruszyła mnie w zupełnie inny sposób nich dotychczas. To dzięki
Jarosławowi Boberkowi. Lubię go jako lektora, bo przekazuje nie
tylko tekst – choć robi to w mistrzowski sposób – ale emocje.
Czytam z ruchu jego warg smutek, nostalgię, nieuchronność,
tęsknotę, strach – to wszystko pomiędzy radością, ekscytacją,
euforią. Boberek stwarza tak dobrze znane postacie na nowo. Dla
każdego ma inny ton głosu, dla każdego inny sposób mówienia.
Wendy jest taką poukładaną dziewczynką, trochę jeszcze głupiutką
(ach, ta nuta naiwnej dziewczęcości w wykonaniu Boberka!), ale z
wdrukowanym już przeznaczeniem pani domu i dobrej matki. A Piotruś
Pan? Nie widzę już nieco zadziornego chłopca w zielonym wdzianku,
trochę stylizowanego na Robin Hooda (tak, przyznaję, że Disney
miał na ten obraz wielki wpływ), ale aroganckiego, samolubnego,
czasem wrednego chłopca, który lubi się bawić i nie interesuje go
w życiu nic więcej. Och, bywa przeuroczy, zabawny i pomysłowy, ale
chyba jednak tak naprawdę to nie bardzo go lubię (i odnoszę
wrażenie, że Boberek też nie za bardzo)…
Dzięki wersji
audio, usłyszałam też, jak pięknie napisana jest ta powieść!
Ślicznym językiem (na pewno też dzięki tłumaczeniu Macieja
Słomczyńskiego!), mądrze i tak bardzo, bardzo nostalgicznie…
Końcowe sceny, z
dorosłą Wendy i jej mała córeczką, która leci na kilka dni do
Nibylandii, dosłownie rozdarły mi serce! Ale chce się słuchać,
bardzo się chce. A Boberek to najlepsza wartość dodana do Barriego
– już nigdy Piotruś Pan nie będzie istniał dla mnie w oderwaniu
od Boberkowej interpretacji.
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za słowa do prywatnej kolekcji...