347. W OCZEKIWANIU NA TOM DRUGI
NATALIA
SHERBA
„CZASODZIEJE.
KLUCZ CZASU”
(TŁ.
AGNIESZKA PAPAJ-ŻOŁYŃSKA)
ENE
DUE RABE, GDAŃSK 2016
Na
studiach chyba po raz pierwszy spotkałam się z pojęciem realizmu
magicznego. Zachwycałam się Allende, Marquezem, Esquivel czy
Cortazarem. A później mozolnie udowadniałam, że istnieje w prozie
ukochanej Tokarczuk. Ale mimo tej dzikiej fascynacji, zawsze omijałam
z daleka fantastykę. Nie pociągały mnie światy zmyślone. A
przynajmniej zmyślone tak do końca, bo przecież realizm magiczny
zakłada chodzenie zwykłego z niezwykłym pod rękę. Trochę z
racji wieku, a trochę w wyniku odmiennych zainteresowań, ominął
mnie szał, związany z Harrym Potterem*. Czarodziej-sierota otworzył
pewne drzwi, przez które tłumnie przeciskały się dzieci,
nastolatki i trochę dorosłych. Właściwie przechodzą przez nie do
dziś, ale teraz są już znacznie szersze i bogato zdobione. To
drzwi z fantastyką, skierowaną w głównej mierze do uczniów,
którzy szare mury swoich własnych szkół z chęcią zamieniliby na
szkołę magii, którzy dorastali z Potterem i którzy rozumieli
doskonale niuanse życia w szkolnej społeczności. Rozrosło się to
ogromnie, to teraz już raczej wrota, nie drzwi.
W
ten nurt wpisuje się seria rosyjskojęzycznej autorki „Czasodzieje”.
Co skłoniło mnie do sięgnięcia po „Czasodziejów”? Po
pierwsze – ja też się otworzyłam i z większą chęcią zaglądam
do wymyślonych światów. A po drugie – czy ja czytałam
kiedykolwiek jakąś współczesną rosyjską literaturę? Właściwie
nie mam pojęcia, jak wygląda rynek książki w Rosji, czy się
czyta, czy nie czyta i co czytają dzieci. No i okładka
„Czasodziejów”… Aż szkoda, że cała książka nie jest
ilustrowana, a jedynie numery rozdziałów pisane są zdobionym
drukiem.
Trzynastoletnia Wasylisa jest półsierotą. Jej mamy po prostu nie ma, choć nikt nigdy nie powiedział Wasylisie, co się z nią stało. Ojciec zaś zarabia za granicą pieniądze i nie kontaktuje się nią od wielu lat. Wasylisa mieszka z niby-babcią (dziewczynka podsłuchała kiedyś rozmowę, w której Marta Michałjowna wyznała sąsiadce, że tak naprawdę nie są spokrewnione) i jakoś już sobie ułożyła życie w mieszkaniu, w którym królują koty – niepodzielna miłość niby-babci i w szkole, w której nigdy nie była popularna. Jedyny przyjaciel to Loszka, chłopak z piętra wyżej. Największą pasją Wasylisy jest gimnastyka artystyczna, w której jej szczupła sylwetka i zwinne ruchy to atut. Pewnego dnia niby-babcia trafia do szpitala. Jednak cudownym wręcz zbiegiem okoliczności w tej samej niemal chwili zza granicy wraca jej ojciec i chce zabrać Wasylisę do siebie.
Trzynastoletnia Wasylisa jest półsierotą. Jej mamy po prostu nie ma, choć nikt nigdy nie powiedział Wasylisie, co się z nią stało. Ojciec zaś zarabia za granicą pieniądze i nie kontaktuje się nią od wielu lat. Wasylisa mieszka z niby-babcią (dziewczynka podsłuchała kiedyś rozmowę, w której Marta Michałjowna wyznała sąsiadce, że tak naprawdę nie są spokrewnione) i jakoś już sobie ułożyła życie w mieszkaniu, w którym królują koty – niepodzielna miłość niby-babci i w szkole, w której nigdy nie była popularna. Jedyny przyjaciel to Loszka, chłopak z piętra wyżej. Największą pasją Wasylisy jest gimnastyka artystyczna, w której jej szczupła sylwetka i zwinne ruchy to atut. Pewnego dnia niby-babcia trafia do szpitala. Jednak cudownym wręcz zbiegiem okoliczności w tej samej niemal chwili zza granicy wraca jej ojciec i chce zabrać Wasylisę do siebie.
Dziewczynka
zostaje zawieziona do ogromnego domu, urządzonego z przepychem,
pełnego bogactwa i służby oraz trójki rodzeństwa, którego do
tej pory nie znała. I z dziurą w miejscu, gdzie powinien być
ojciec. Wasylisa długo musi czekać, żeby go poznać. A jest to
mężczyzna wysoki, barczysty i niedostępny, który nie okazuje
Wasylisie żadnych uczuć prócz ledwo skrywanej pogardy. Wkrótce
potem rusza lawina. Okazuje się, że nic nie jest takie, jak się
wydaje, że jej rodzina umie przechodzić przez ściany, rzucać
czary i posługiwać się chronometrami. Ziemia też nie jest tym,
czym się wydaje – świat Wasylisy nazywa się Ostała, że to
tylko część większej całości, że kiedyś światy magów i
zwykłych ludzi zostały podzielone, a teraz jeden i drugi czeka
zagłada. I tylko siedem magicznych kluczy może pomóc tej zagładzie
zapobiec…
A
Wasylisa, zwykła ruda dziewczynka, musi nagle stawić czoła całej
tej magii i zastanowić się, czy chce zostać Czasodziejem?
To,
co najbardziej pociąga mnie w literaturze fantastycznej to
wyobraźnia. Podziwiam autorów, którzy potrafią wyczarować nowe
światy, odmalowują je z wielką pieczołowitością, meblują i
wyposażają niesamowitymi przedmiotami, zaludniają istotami
niepodobnymi do ludzi, lub podobnymi tylko pozornie, nadają ład i
porządek, albo zaprowadzają chaos. Są swoistymi stwórcami, ale
żeby ich światy działały, muszą przemyśleć je w
najdrobniejszych szczegółach, przewidzieć jakimi mocami obdarzyć
wróżki, a jakimi rusałki, kto może jeździć na smukłorogu, w
jaki sposób czasodzieje rzucają zaklęcia, komu powierzyć
czasowskazówkę, a w czyje ręce raczej nie powinna się dostać.
Musi nowym światom wyrysować na mapie kontury, musi opisać
działanie magicznych przedmiotów tak, by każdy wiedział, jak
działają, musi wyznaczyć kąt każdemu stworzeniu w nowym świecie,
żeby mogło tam przeżyć. Czaruje, by powstało coś z niczego.
Oczywiście, do dyspozycji, jako budulec, ma całą dotychczasową
historię literatury, wszelkie baśnie, legendy, podania, ale nawet
wtedy każdy jeden fantastyczny świat to patchwork z wiedzy i
fascynacji. To niesamowite, jak z mieszanki słów i wyobrażeń,
powstaje tak dopracowana fabuła, która potrzebuje własnego słowniczka!
„Czasodzieje”
też zachwyciły mnie właśnie tą równoległością światów, tą
możliwością przejścia z jednego do drugiego i plastycznością,
prawdziwością tego zmyślonego. Domyślam się, że każda rosyjska
(a teraz także polska) trzynastolatka, chciałaby znaleźć się na
miejscu Wasylisy, choćby po to, aby przejechać się na smukłorogu
(względnie czarnorogu) lub aby wyrosły jej skrzydła i mogła
ćwiczyć latanie nad taflą jeziora. Nie mówiąc już o tym, że
pewnie przynajmniej połowa z nich miałaby ochotę uczyć się
latania od Fesza Dragockiego…
„Klucz
czasu” to dopiero pierwsza część cyklu, który w oryginale ma
już bodajże sześć części (polski wydawca obiecuje, że wyda
wszystkie, kolejny ma się ukazać już w grudniu tego roku). Mam
wrażenie, że to jak wstęp, jak badanie gruntu – czy czytelnicy
są gotowi na naprawdę szaloną podróż w czasie? Przyznam, że pod
koniec akcja nabrała takiego tempa, że tak, napiszę to z
przekonaniem, czekam na drugi tom.
*Przeczytałam
do tej pory jeden tom i to tylko dlatego, że wyszedł w formie
ilustrowanej, a ja zakochałam się w tych ilustracjach. Nie wiem, na
czym polega fenomen HP, bo owszem, dobrze się czytało, ale po
nocach wolałam spać, niż się uczyć w Hogwarcie…
Czytając tę książkę też miałam z tyłu głowy takie myślenie, ileż czasu i misternego splatania poszczególnych wątków trzeba, by wszystko złożyło się w logiczną całość. Całe mazewnictwo, wymyślone przedmioty i istoty, ich funkcje, umiejętności, dary... Ciekawa jestem kolejnych tomów! I też uwielbiam realizm magiczny. Najbardziej chyba w wydaniu Angeli Carter.
OdpowiedzUsuń