282. O NIEWYOBRAŻALNYM
KATARZYNA BABIS
"MAJA Z KSIĘŻYCA"
WIDNOKRĄG, PIASECZNO 2015
SCENARIUSZ I RYSUNKI CYRIL PEDROSA
"TRZY CIENIE"
(TŁ. KATARZYNA KOŁA)
KULTURA GNIEWU, WARSZAWA 2015
[dla
Mai Cz., za którą moja Majka i ja mocno trzymamy kciuki-nie idź na
księżyc, dobrze?]
Słyszę jego głos, drżący tak, że nie potrafię go poznać. Coś o jakimś guzie, operacji, dosłownie parę słów, splecionych tak, jak nigdy nie powinny się splatać. Bo tam pomiędzy pada jeszcze „moja córka”, a ona przecież ma tylko kilka lat i nie zdążyła zrobić jeszcze tylu rzeczy… To wisi nad nami, nad nim i właściwie nie wiadomo co powiedzieć. Uciekam. I mam ochotę od razu pobiec do mojej córki, przytulić ją najmocniej w świecie i od świata oddzielić moimi ramionami. Bo świat nagle wydaje się zbyt zły.
Słyszę jego głos, drżący tak, że nie potrafię go poznać. Coś o jakimś guzie, operacji, dosłownie parę słów, splecionych tak, jak nigdy nie powinny się splatać. Bo tam pomiędzy pada jeszcze „moja córka”, a ona przecież ma tylko kilka lat i nie zdążyła zrobić jeszcze tylu rzeczy… To wisi nad nami, nad nim i właściwie nie wiadomo co powiedzieć. Uciekam. I mam ochotę od razu pobiec do mojej córki, przytulić ją najmocniej w świecie i od świata oddzielić moimi ramionami. Bo świat nagle wydaje się zbyt zły.
DWA PUNKTY WIDZENIA
Wielokrotnie miałam okazję rozmawiać z ludźmi, którzy pracują
na oddziałach dziecięcych. Na tych najcięższych, gdzie wiadomo,
że pomiędzy łóżkami przechadza się ta z kosą… I bawi się z
dziećmi w wyliczanki – raz, dwa, trzy, dzisiaj umrzesz ty… Nie,
dorośli sobie nie radzą. A dzieci owszem. Akceptują. I chcą o tym
rozmawiać. Chcą mówić, co sobie wyobrażają. Chcą wiedzieć,
jakie dorośli mają plany na przyszłość – na tę, gdy ich
samych już nie będzie. A dorośli nagle stają się
dziećmi-niemowami, które nie potrafią unieść ciężaru, ale nie
mają też szans, żeby przytrzymać w górze kosę, żeby nie spadła
na szyję ich dziecka.
Dzieci wiedzą. Nawet, jeśli się im nie mówi, wyczuwają.
Alicja ma 6 lat i siostrę Maję. A Maja ma maskę tlenową i
oddzielny pokój, do którego Ala nie może wchodzić. Tata zabiera
Alę do szpitala – pewnie dlatego, że nie ma co z nią zrobić,
ale zawsze zostawia ją pod szklanymi drzwiami. Pod drzwiami, przez
które widać twarz Mai przykrytą maską tlenową. Widać wyraźnie,
tylko nie słychać, co tata mówi. A może nie mówi już nic, bo
nic się nie da powiedzieć? Ala też bywa głodna, bo tata śpiesząc
się na drugą stronę szyby, zapomina czasem zrobić dla Ali
kanapki. A ona, skulona pod tą szybą, za która leży jej siostra,
doskonale rozumie sytuację. Maja jest po prostu z Księżyca, była
tu, na ziemi, na chwilę. Być może to był rodzaj misji, jakieś
badanie, ale teraz musi już wracać do siebie. Po prostu. Kiedyś
bawiły się razem i były najlepszymi przyjaciółkami, ale teraz
Maja będzie się bawić sama. Tyle tylko, że ma perspektywę
doskonałej zabawy. Bo może będzie łowić na wędkę satelity,
siedząc na księżycowych kałamarnicach? Albo będzie będzie robić
na drutach nowe galaktyki? Co prawda nie wiadomo, jak tam jest, ale
Ala leżąc wieczorem w łóżku próbuje sobie to wszystko
wyobrazić. Nie zawsze jej się udaje, bo przecież to Maja jest
księżniczką, to ona zaraz, za sekund parę poleci na Księżyc,
nie Ala. Ale dziewczynka chociaż próbuje. Oswaja. Tłumaczy sobie.
Akceptuje.
Piękna historia, genialnie narysowana. Delikatna, liryczna,
efemeryczna. Napisana nieomal bez słów. Napisana z perspektywy
dziecka. Dziecka, które godzi się, pojmując śmierć w szerszym
kontekście i przekładając ją na swój własny
język.
Dorośli tego nie potrafią.
Dorośli walczą. Zabierają ledwo oddychające ciało dziecka ze
szpitalnego łóżka i gnają w świat, byle dalej, gdzie oczy
poniosą. Negują, wypierają, milczą. Dorośli są zbyt duzi na to,
by móc rozumieć. Widzą tylko aparaty, rurki, światełka, na końcu
których czeka wyładowanie baterii. Nie widzą Księżyca. Nie mają
wyobraźni, jeśli chodzi o śmierć dziecka. Walczą na swój własny
sposób. W miejsca dziecięcej akceptacji wolą dojrzały bunt. W
rezultacie zamiast ostatnie chwile, które dano im na pożegnanie, trwonią na donkiszoterię.
Bo był czas, kiedy wszystko było proste i niczym w rajskim
ogrodzie. Dopóki za oknem nie pojawiły się trzy cienie. Niby nie
podchodzą blisko, niby tylko stoją na wzgórzu. Ale już podskórnie
wiadomo, że to nie jest zwykłe stanie, że przyszli w jakimś celu.
Jeszcze rąbie się drzewo, jak co dzień, ale już z większą
zaciętością, nie spuszczając z oka syna. W końcu Louis pośpiesznie
pakuje plecak z żywnością, zabiera syna i ucieka. Żona przekazuje
mu Joachima, bo wie, że Louis kiedyś będzie musiał się pożegnać.
Ona już to zrobiła.
To najpiękniejszy komiks jaki znam (mówię tu o scenariuszu).
Czytałam go po wielokroć, choć za każdym razem coraz mniej mam
powietrza w płucach. Za każdym razem ta książka, ta historia
coraz mocniej we mnie uderza. Za każdym razem jest mnie trochę
mniej, bo słyszę „Do widzenia, tato” i odwracam się w tę
stronę, w którą idzie Joachim. Nigdy nie potrafię zostać z jego
ojcem.
Na końcu ważne słowa, które tak naprawdę mówią wszystko, są
kwintesencją dorosłego spojrzenia na dziecięcego odchodzenie:
„Wytrzymać. Pozostać po stronie żyjących”. Nie umiem sobie
wyobrazić. Nie chcę.
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za słowa do prywatnej kolekcji...