611. TYLKO SIĘ NIE WYPROWADZAJ!


Już wiadomo – wyprawa na Antarktydę się nie udała (ale jakaż to była piękna katastrofa!!!). Już wiadomo, że nadopiekuńcza mama Archera wyciągnęła z tej przygody konsekwencje – Archer już nie mieszka w swoich niezwykłym, tajemniczym domu, wypełnionym wypchanymi zwierzętami (które akurat z nim lubią sobie uciąć pogawędkę), mapami, lupami, książkami i innymi pamiątkami z podróży. Mieszka teraz w szkole z internatem. Ze swoimi przyjaciółmi – Oliwierem i Adelajdą rozmawia tylko poprzez listy. Opowiadają mu na przykład o nowej sąsiadce, Kanie, która podobno wpadła do studni życzeń (bo zapomniała wypuścić z ręki monetę) i teraz umie przepowiadać przyszłość. Chłopiec bardzo za nimi tęskni. Chociaż w Kruczym Lesie nie jest w sumie tak źle. Archer zaprzyjaźnił się z Beniaminem, swoim współlokatorem, który jest zafascynowany roślinami i z którym bez przeszkód może rozmawiać o swoich dziadkach. Bo wiadomo też coś innego – dziadkowie Archera żyją! I wracają do domu. Jest tylko jeden problem – w mieście huczy od plotek. A plotki są podsycane przez „Kronikę miejską”. Podobno dziadkowie Archera sfingowali swój wypadek i swoją śmierć na lodowcu, ponieważ mieli problemy w Stowarzyszeniu Podróżników, którego dziadek był niegdyś prezesem. Oczywiście Archer nie wierzy w ani jedno słowo tych oskarżeń. Jeszcze bardziej utwierdza się w przekonaniu, że ma rację gdy w końcu, po tylu latach!, poznaje swoich dziadków. To dla niego magiczna chwila i nie psuje mu jej nawet mama, która usilnie stara się, by podczas przerwy świątecznej syn jak najczęściej był poza domem, jak najrzadziej w zasięgu głosu swoich dziadków. Nad miasto nadciągają nienaturalne mrozy i śnieżyce. Mieszkańcy upatrują w tym klątwy Helmsleyów i coraz więcej osób daje wiarę rewelacjom prezentowanym w „Kronice miejskiej”. Nie pomagają rzetelne artykuły w „Kurierze prowincjonalnym”, którego redaktorem naczelnym jest tata Oliwera. Archer postanawia wziąć więc sprawy w swoje ręce. Musi znaleźć dowody na to, że jego dziadkowie mówią prawdę. Nie będzie to proste, ale ręce ma nie tylko dwie. Oprócz swoich własnych są jeszcze przecież ręce Adelajdy, Oliwera, a teraz także Kany.
W przypadku pierwszej części bałam się o te dzieciaki jak matka – zastanawiałam się, czy nie zmarzną na Antarktydzie bez kurtek, czy nie umrą z głodu, czy nie wypadną za burtę, gdy będą płynąć przez Ocean Południowy. Teraz bałam się o nich jak każdy człowiek o innego człowieka, którego życie jest w niebezpieczeństwie. To już nie jest walka z siłami natury, to nie jest absurdalna wyprawa bez planu, utkana z marzeń i miłości do dziadków. Teraz to walka z realnymi ludźmi – z ludźmi, którzy mają interes w tym, aby zniszczyć rodzinę Helmsleyów. I uciekają się do metod rodem z filmów sensacyjnych. To strach o to, że czwórka dzieciaków staje naprzeciw bezwzględnych dorosłych, którzy mają siłę, determinację, plan i broń. I wielkie ambicje. I chęć zysku. Ale ta czwórka dzieciaków ma z kolei coś, czego nie mają ci dorośli – mają siebie! W pierwszej części to Archer był siła napędową ich wyprawy. Adelajda i Oliwer przyłączyli się do niego, bo mu uwierzyli i dlatego, że każde upatrywało w tej wyprawie czegoś dla siebie. Teraz bez swoich przyjaciół Archer nie miałby szansy, by choćby spróbować oczyścić dziadków z zarzutów. Adelajda, Oliwier i Kana są z nim na dobre i na złe. To banał, ale tak właśnie jest – Archer znalazł prawdziwy skarb, znalazł ludzi, którym może ufać bezgranicznie, którzy pokonują dla niego swój strach i swoje ograniczenia. Gdy trzeba to oni narażają się na niebezpieczeństwo w miejsce swojego przyjaciela. Tylko dlatego, że go kochają, że jest dla nich ważny. To przepiękna relacja! Wśród opisów pościgów, ucieczek, spisków, poszukiwań, wśród opisów map, labiryntów i trujących roślin, to właśnie okazało się dla mnie najważniejsze.
Kolejny raz przeczytałam książkę Gannona z wypiekami na twarzy. I „przeoglądałam”, bo ilustracje, jakie stworzył są dla mnie małymi (wielkimi!) dziełami sztuki. I mam nadzieję, że Gannon nie wyprowadza się jeszcze z tego nadzwyczajnego, wąskiego domu, że załata na dobre dziurę w ścianie (tak! źli ludzie w tej książce są naprawdę bezwzględni!), że pozwoli Archerowi i jego przyjaciołom i wstąpić do Żółtodziobów i że odbędziemy z nimi wszystkimi jeszcze niejedną podróż na koniec świata.







Komentarze