343. ZAKAZ WJAZDU
KATARZYNA
BOGUCKA
„DZIAŁKA
DZIADKA DZIAŁKOWICZA”
WIDNOKRĄG,
PIASECZNO 2016
ILUSTROWAŁA
KATARZYNA BOGUCKA
Na
płocie, na wejściu na działki wisiał znak. Okrągły, czerwony, z
białym prostokątem w środku. Gdy ukazywał się moim oczom,
wiedziałam, że zaraz wysiadamy z Malucha*, otworzymy skrzypiącą
bramkę i wejdziemy w całkiem inny świat. Ta brama z zakazem wjazdu
to było tajemne przejście, jakiś portal do odrapanych kolan,
wspinania się na drzewo, grania w gumę na ścieżce (gdzie wzbijało
się tumany kurzu), smaku mechatych owoców agrestu na języku,
wyrywania chwastów garściami, małych i dużych grabi i sąsiadów
zza rabatki z kwiatami.
Nasza
altanka to był stary domek letniskowy, przywieziony skądś przez
mojego Dziadka, którego nie zdążyłam poznać. Zielony był i
gdzieniegdzie odłaziła z niego farba. A w środku stało łóżko i
szafa. W szafie były robocze ubrania, w które moi Rodzice
przebierali się zaraz po przyjeździe. A na górnej półce całe
stosy gazet i roczniki „Działkowca”. I jakieś pojedyńcze
książki o uprawach owoców i warzyw. Chyba stół, choć ta część
domku zamazuje mi się w pamięci, jak kawałek naddartej fotografii.
Wiem, że po oknie pięły się róże, na które zawsze trzeba było
uważać, bo kłuły, a pod drugim oknem jednego roku ja i mój Brat
dostaliśmy własny kawałek ziemi na grządki. Świata mi jakieś
sianie rzodkiewki… I na pewno domek dla ślimaka, który tam kiedyś
zrobiliśmy**.
Za
kwiatami działkę mieli rodzice Elizy i jej siostry. To z nią
skakałam w gumę. Po drugiej stronie była działka z wielką starą
żelazną wanną, z której brało się wodę do podlewania.
Dużo
dalej działkę miała rodzina mojej najlepszej przyjaciółki, Ewki.
To tam czasem robiliśmy ognisko z kiełbaskami, musztardą w
musztardówkach i konkursem „na jedzenie”***.
Pigwa.
Doskonale pamiętam jej smak, cierpki i kwaśny, od którego drętwiał
język. Rosła przy wejściu na działkę Ewki.
Groszek
zielony. Przywodzi na myśl piękne popołudnie. Wszyscy siedzieli
przed altanką – moja cała Rodzina, ukochana Babcia I. i wujek T.,
który zwykle nie przyjeżdżał na naszą działkę. Łuskaliśmy
groszek do wielkiej miski. Gadaliśmy. I zajadaliśmy co dziesiąte,
co piąte, co drugie ziarenko…
Czerwona
porzeczka. Te krzaki były naszą dziecięcą Nemezis, bo musieliśmy
obrywać je z owoców czasem całkiem sami, a wydawało się, że to
jakiś gąszcz! To była taka okropna nuda! Pamiętam jak
urządzaliśmy konkursy na to kto złapie na język więcej
podrzuconych do góry porzeczek - smak który pobudzał wszystkie
ślinianki i usianą czerwonymi owocami dróżkę obok krzaków…
Czereśnia.
Nasza była najładniejsza ze wszystkich. Piękna, dorodna, z
ciemnymi, nabrzmiałymi owocami. Czwarta z kolei gałąź należała
do nas, dzieciaków, bez trudu się na nią wspinaliśmy. By zrywać
owoce, by siedzieć na drzewie – to wystarczało za cały plac
zabaw…
Szczaw.
Rósł na samej granicy naszej działki. Już przebrani, już z
koszami i wiadrami pełnymi owoców, już z pękiem narcyzów
owiniętych w gazetę, zaraz po tym, jak Tata zamykał na klucz
altankę, ja i mój Brat biegliśmy na grządkę i zrywaliśmy
garściami szczaw. Do samochodu, na drogę. Jakie dziwne, że nigdy
nie zabrakło szczawiu na naszej działce…
Książka
„Działka Dziadka Działkowicza” to dla mnie książka wyjątkowa,
pretekst do sentymentalnej podróży, księga wspomnień… Kiedyś,
lat temu ze dwadzieścia, trzydzieści, nie robiło się grilla.
Jechało się na działkę. I pracowało w pocie czoła. To był
relaks. Nagrodą było posiedzenie przed altanką, pochrupanie młodej
marchewki, pogadanie z sąsiadem przez krzaki czarnej porzeczki,
wymienienie się zbiorami – mamy dużo czereśni, ale grusza nie
obrodziła (z czego więc zrobimy gruszki w syropie, idealne na
ciasto Fale Dunaju?)… Wymiana towarowa, uśmiech, podanie ręki i
wypita wspólnie na znak dobicia targu butelka oranżady. To wszystko
jest w zakamarkach mojej pamięci. I wszystko jest w książce
Katarzyny Boguckiej. Z niej wyszło, więc ze mnie też. Dziadek
Antonii, bohater książki Kasi, zapalony działkowicz, właściciel
i pan na włościach, mógłby być naszym sąsiadem za wielkim
znakiem zakazu wjazdu. Tym sąsiadem naprzeciwko, który wybudował
dom na działce i miał tam nawet pralkę. Albo którymś z psem,
biegały tam czasem i lubiliśmy się z nimi bawić. Byliśmy trochę
jak „jedna wielka rodzina” - brzmi jak banał, ale tak właśnie
było. To jest też w „Działce Dziadka Działkowicza” - ta
familiarność. Jest wszystko to, co niosła za sobą działka –
ciężka praca, choć jako dzieciaki zaznawaliśmy jej dużo mniej,
niż dorośli, przerwa na obiad, wspólnota, wynagrodzenie darami
ziemi, sezonowość, powtarzalność. Wiem, że czasem nie chciało
nam się jechać na działkę - „Znowu?” - marudziliśmy razem z
Bratem… Wolelibyśmy iść na podwórko. Ale podwórko było
betonowe, a działka miała trawę i kawał niebieskiego nieba nad
głową. I grządki do wypielenia, owoce do zerwania, coś do
posiania, coś do posadzenia. Teraz, z perspektywy czasu, doceniam,
że mogłam tam rosnąć, spędzić kawał życia na tym kawałku
ziemi.
Bardzo
cenię sobie ilustracje Boguckiej. Są niepowtarzalne, nie do
pomylenia. Odnalazła swój styl i konsekwentnie się go trzyma, a ja
ją za to szanuję i podziwiam. „Działka Dziadka Działkowicza”
jest książką autorską na wskroś. Piękną graficznie – jak
zawsze! - oddającą urok letniej pracy na działce u boku rodziny,
oddającą urok tego niepowtarzalnego czasu, zapewne też w PRL.
Żałuję tylko, że tekst to wiersz (z niedokładnymi rymami), kilka
porad i przepisów. Pięknie by się czytało wspomnienia Kasi,
anegdotki i historie rodzinne, oglądało parę zdjęć z działki
dziadka Antoniego (jest jedno!), zasuszony kwiat czy liść… Tak
bym tę książkę wolała widzieć. Ale i taką kocham ją miłością
paroletniej działkowiczki z odrapanymi kolanami, uziemionymi rękoma
i sokiem z jeżyn na brodzie.
Ciągle
mi serce drży, gdy zdarza mi się jeździć koło „naszej”
działki. Nie ma już wielkiego znaku zakazu wjazdu na bramie, ale ja
go ciągle widzę. Bo to był mój znak, że zaraz wkroczę w inny
świat i najem się do bólu brzucha owoców i warzyw, za które
oddałabym bez wahania te, co mam teraz w lodówce. Ciekawe, czy
wciąż istnieje działka Dziadka Antoniego???
*Fiat
126 p
**
jak to możliwe, że następnego dnia już go nie było? Przecież
miał wszystko – wodę i liść sałaty…
***
wujek wymyślił konkurs – nie pamiętam co było do wygrania, ale
braliśmy udział ja, Ewka, mój Brat i Brat Ewki. A zadania były smakowe, na przykład zjeść surową cebulę. Albo pigwę...
Pięknie napisałaś.Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń@Pan Czytacz bo ta książka wyzwala we mnie bardzo dużo emocji!
UsuńO dziwo, jako wiejskie dziecko też miałem okazję zaznać magii działki. Chrzestna, u której spędzałem wakacje w Krakowie, była fanką spędzania wolnego czasu na swoim spłachetku ziemi nad Wislą. Dzięki za przywołanie wspomnień :D
OdpowiedzUsuń