335. KSIĄŻKA Z BRUDNYMI KARTKAMI

EMMA ADBÅGE
„LICZYMY NA SPACERZE. MATEMATYKA NA KAŻDĄŻ POGODĘ”
(TŁ. MARTA REY-RADLIŃSKA)
ZAKAMARKI, POZNAŃ 2016
ILUSTROWAŁA EMMA ADBÅGE

Cała rodziną wybraliśmy się na plac zabaw. Wracamy po paru godzinach upaprani piaskiem (bo w piaskownicy bawiliśmy się w poszukiwaczy skarbów), kredą (bo każdy rysował coś na chodniku), z obdartymi kolanami (Majka się przewróciła biegnąc, a ja łażąc po kamieniach), spoceni (wyścigi, huśtanie, siłownia pod chmurką, gra w boule i rzucanie piłką), ale zrelaksowani. Mojego Męża nachodzą wieczorne refleksje: „Wiesz, obserwuję tych rodziców widzę, że nikt nie bawi się z dziećmi. Siedzą obok, patrzą, ale nie bawią się. A dzieciom wystarczy jedno słowo, malutka zachęta, czekają na to!”. Wspominam dziewczynkę, która przyglądała nam się, gdy rzucaliśmy do siebie workiem z grochem. Była gotowa, całym ciałem dawała znać, że ona też może złapać ten woreczek, że wystarczy skinąć ręką. Skinęliśmy, pobawiliśmy się chwilę razem. Dołączyła jej mama i po zabawie powiedziała, że daliśmy jej do myślenia, bo Lena nie umie łapać… Po więc namyśle zgadzam się z moim Mężem. Rozumiem – stres, zmęczenie, ośmio- (dziewięcio-, dziecięcio- dwunasto-???) godzinny dzień pracy i chęć stereotypowego polskiego odpoczynku. Doceniam, że resztką sił zwlekamy się na plac zabaw, bo przecież dziecko powinno łyknąć świeżego powietrza. Nie wykluczam siebie z tego szeregu, bo wiele razy kombinowałam, jak tu bujać huśtawkę na tyle wysoko, by nikt nie zauważył, że przysypiam (względnie zaczytuję się dorosłą książką). Ale są zabawy, które bawią „się same”. O, takie choćby liczenie. To jest coś, co przychodzi automatycznie do głowy. Nawet takiej, która nie ma już sił trzymać się prosto na karku.
„Liczymy na spacerze” to dość sprytny poradnik. W tytule, w podtekście, w założeniu ma wyjście z domu. I to nie tylko latem, nie tylko wtedy, gdy siedząc w piaskownicy ze zsuniętymi ze stóp klapkami, czujesz na ramionach promienie słońca i możesz udawać, że jesteś na plaży. Także wtedy, gdy słońce jeszcze nie grzeje, tylko świeci, wtedy, gdy trzeba nałożyć czapkę, albo wtedy, gdy ręce są uwięzione w rękawicach, czasem jednopalczastych i nie można podpowiadać sobie w liczeniu na palcach.
Najpierw cyfry, bo są dość ważne w naszym życiu. Rozczuliło mnie wyjaśnienie „matematycznego alfabetu”.
„1 Jeden= To tyle samo, co ty. Ty i tylko ty.
2 Dwa= Tyle potrzeba do całusa: dwie buzie! Cmok, cmok!
9 Dziewięć= Jeśli obetrzesz sobie wszystkie palce u stóp oprócz JEDNEGO, to będziesz miał dziewięć plasterków na dziewięciu obolałych paluszkach.”
Nie zwykłe, nudne, oklepane „masz dziesięć palców i basta, od tego zaczynamy!”. Bo matematyka nie kryje się tylko w patyczkach (pięknie zwanych liczmanami) i ciele człowieka.
Powiedzieć, że jest wszędzie – to banał! Ale cóż zrobić, skoro taka jest prawda? To nie tylko dodawanie, odejmowanie, pojęcie liczb, ale logiczne myślenie, myślenie przestrzenne i zdolność szeregowania w głowie. Do matematyki nie trzeba koniecznie kalkulatora, zeszytu ćwiczeń i podręcznika „Wstęp do...”. Autorka daje znak, jak uczyć się matematyki, nawet o tym nie wiedząc. I do tego, spełniać rodzicielski obowiązek przy minimalnym wysiłku. Wystarczy kilka kamyków i parę kwiatów, jakaś szyszka... A potem kreda, albo patyki. Zadanie jest proste. Narysować układ współrzędnych, a potem umieszczać: „biedronkę na polu A3, a żołędzia na C1”. Proste prawda? Cudownie, magicznie wręcz proste! A jakie wciągające! A rysowanie mapy podwórka? A zawody w odbijanie piłki – kto odbije większą ilość razy w ciągu jednej minuty. Albo wersja zimowa - ile śnieżek zdążymy w ciągu minuty ulepić. A bierki z patyków? A mierzenie dżdżownicy? A układanie kształtów z kawałka sznurka? A najprostsze, najpopularniejsze, najzwyklejsze w świecie – liczenie chmur? Zabaw nie musi być nudna. Na placu zabaw nie trzeba wciąż stać przy zjeżdżalni i patrzeć na śmigające w tę i z powrotem dziecko. Albo stanie przy karuzeli i miarowe, rytmiczne wprawianie jej w ruch co dwie minuty, gdy wytraca prędkość. Nic dziwnego, że ogrania nas wtedy zniechęcenie, którego objawem jest notoryczne ziewanie i że jednym marzeniem w takim przypadku jest to, żeby dziecko zemdliło od tej cholernej karuzeli i żeby chciało już zabrać się, pójść do domu, a najlepiej spać bez dobranocki. Z doświadczenia wiem też, że te dni, gdy przezwyciężam własny stereotyp odpoczywania, gdy odpoczywam aktywnie biegając po kamieniach, robiąc butelkowe kręgle, licząc nasiona w szyszce, rzucając szyszką do celu albo wydeptując w śniegu kwadraty i koła, są dla mnie bardziej satysfakcjonujące. Męczę się pozytywnie, męczę mięśnie, a nie ulegam wszechogarniającej nudzie. Z doświadczenia też wiem, że takie książki wkrótce stają się zbędne, choć darzy się je ogromnym sentymentem, bo pomiędzy ich kartki można włożyć dokumentację fotograficzną szczęśliwych chwil. Gdy przestawisz się na tryb zabawy i śledzenie matematycznych możliwości placu zabaw, to potem nie możesz się zatrzymać. Bo większość rodziców jest kreatywna – wierzę w to! - i trzeba im tylko pokazać kierunek, odkryć potencjał tych wszystkich patyków, kamieni, sznurków i piasku. Oni chcą się bawić, tylko czasem nie wiedzą jak (albo nie wiedzą, że chcą).
Ale na razie, na te pierwsze chwile, gdy ktoś wyrywa cię z kontekstu i z ławki obok piaskownicy, to trochę jak święta księga. I marzę o tym, żeby mój egzemplarz „Liczymy na spacerze” miał wyświechtane, brudne strony, zbite rogi, naderwaną okładkę. Marzę o tym, by były w nim ziarnka piasku i zapomniane nasiono z szyszki, żeby kartki miał pofalowane od topniejącego śniegu, który wsiąkł w papier. Żeby na którejś stronie ktoś zapisał wyniki zawodów w rzucaniu do pnia drzewa albo wyniki pomiarów czasu topnienia bałwana...









Komentarze

Prześlij komentarz

Dziękuję za słowa do prywatnej kolekcji...