41.SMOK TYLKO MÓJ (CHOTOMSKA Z LUTCZYNEM CZYLI TO MUSI SIĘ UDAĆ!)
WANDA CHOTOMSKA
„SMOK ZE SMOCZEJ
JAMY”
BABARYBA, WARSZAWA 2011
ILUSTROWAŁ EDWARD
LUTCZYN
[Babaryba stawia na dwa
końce kija – z jednej są ukochane książki z dzieciństwa, z
drugiej premiery, które wprawiają w zdumienie]
Gdybym na szybko,
zbudzona ze snu miała rzucić nazwisko jednego, jedynego ilustratora
– byłby to Lutczyn. Ci, których dzieciństwo przypadało na lata
osiemdziesiąte, pewnie tak samo, jak ja, wyszarpnięci z ramion
Morfeusza, powiedzieliby to samo. Kiedyś był wszędzie, było go
dużo i był rozpoznawalny – nie tylko jego ogromne, sumiaste wąsy,
ale też kreska – niepowtarzalna i znajoma. Z zapałem
przerysowywałam jego ilustracje do specjalnego zeszytu, w którym
były „moje” rysunki. Wydawały się takie proste, takie
niewymagające. Ale zawsze się okazywało, że ja tak nie potrafię,
że oko wyszło krzywo, że głowa za duża, że z kota zrobił się
pies. A on, pokazywany w telewizji, w kilka chwil, w kilka maźnięć
mazakiem, wyczarowywał czyjś portret, albo scenkę rodzajową.
Chciałam mieć takie same mazaki – bo myślałam, że może w nich
tkwi ta moc i talent. A flamaster często tkwił w kieszeni jego
koszuli i wydawał się niedostępny...
A w duecie, wraz z
Lutczynem, Chotomska – duet mojego dzieciństwa! Bo z Chotomską,
jako dziecko, miałam zaszczyt się spotkać, na jakimś konkursie
literackim. Byłam pod ogromnym wrażeniem, bo poezja wypadała z jej
ust jak zwykłe słowa, a ja się zastanawiałam, kto je tam umieścił
i co ona je, że to się na wiersze zamienia? Patrzyłam na nią i
chciałam być tak samo zdolna. Do dziś w zakamarkach któregoś z
albumów fotograficznych mam zdjęcie z nią.
„Smoka ze smoczej
jamy” ja akurat nie pamiętam... To nie jest książka, której
wznowienie wywołało szybsze bicie mojego serca i smak gumy
balonowej w buzi. Nie mniej jednak cieszę się, że będzie to
książka dzieciństwa Majki – to zadziwiające, jak dobre duety
ilustrator/autor mogą przetrwać lata i bawić kolejne dzieci i
dzieci tych dzieci i następne i następne....
Bo to przede wszystkim
książka, która ma bawić – oparta jest oczywiście na legendzie
o Smoku Wawelskim, ale przerobiona na wersję light. Wersję, która
sama się czyta, sama się śpiewa, sama się recytuje. Wiersze
Chotmoskiej mają to do siebie – są zwiewne, niewymuszone,
fruwające...
Majka była książką
zachwycona – przyciągnął ją kolor okładki, wściekle różowy
(tutaj oczko ze strony wydawcy – złowrogi smok i róż – jak ja
kocham takie kontrasty!). Rogi w książce już są objedzone i
środek przewertowany w tą i z powrotem. Ilustracje aż do niej
krzyczą – z Lutczynem nie mogło być inaczej – jest prosty, a
dzięki temu wyraźny i czytelny.
Ja wydaniem jestem
zachwycona z dwóch powodów – pierwszy to wersja angielska wiersza
(przetłumaczona przez Barbarę Bogaczek i Tony'ego Howard'a) –
czytałam także tę, również jest rytmiczna, sprawna, składna
(choć oczywiście nie tak bliska sercu, jak polska!). A drugi powód
to coś, co w książkach uwielbiam – taki mały bonus: możesz
wpisać do kogo książka należy i narysować tam swój portret albo
wkleić zdjęcie, możesz pokolorować smoka i możesz narysować
mamę i tatę jako pogromców smoków. O ileż przyjemniej wracać po
latach do takiej książeczki, takiej o której się wie, że jest
TYLKO moja i niczyja więcej!
[Dziękujemy
wydawnictwu Babaryba za możliwość powymachiwania własnym kijkiem]
Z tym dodatkowym miejscem na własną twórczość to tak różnie bywa. Ja akurat nie jestem entuzjastką. U nas przy trójce dzieci książka to puchar przechodni.
OdpowiedzUsuńJasne - nie mówię, że wszędzie, ale warto mieć kilka takich książek "Tylko dla siebie", które nie przejdą na siostrę i nie pochodzą od brata :-)
Usuń