589. THE WEEK OF HOPE: NA ZIELONO
NIC
SHEFF
„NA
GŁODZIE. MOJA HISTORIA WALKI Z NAŁOGIEM”
(TŁ.
DOROTA POMADOWSKA)
PORADNIA
K, WARSZAWA 2019
DAVID
SHEFF
„MÓJ
PIĘKNY SYN”
(TŁ.
JAROSŁAW MIKOS)
PORADNIA
K, WARSZAWA 2019
Gdy
byłam nastolatką przez chwilę miałam pomysł, żeby iść na
studia na resocjalizację. Wyobrażałam sobie, że będę pracowała
z uzależnioną młodzieżą. Czytałam milion razy „My, dzieci z
dworca Zoo”, „Pamiętnik narkomanki”, „Ćpuna” i oglądałam
„Nocne graffiti” na zmianę z „Pora na czarownice”. Gdyby
wtedy w moje ręce wpadła autobiografia Nica Sheffa, to pewnie też
bym się nią zaczytywała. Chłonęłabym te wszystkie opisy utraty
świadomości, odnajdywania żył, żeby wbić w nie igłę,
nieustannej drogi – w poszukiwaniu pieniędzy i działki.
Nieustanny „stand by”, niepokój przerywany krótkimi
narkotykowymi odlotami. Tę niezrozumiałą dla mnie przemożną chęć
zażycia narkotyku. Ten zupełnie nie do opanowania przymus, który
sprawia, że kompletnie tracisz kontrolę nad swoim ciałem, nad
swoimi myślami, nad całym swoim życiem. Chłonęłabym z niezdrową
fascynacją, ale i z obrzydzeniem. Takie uczucia towarzyszyły mi
przy tego typu lekturach gdy miałam kilkanaście lat. Teraz doszły
do nich gniew, bezsilność i strach. Nic Sheff, zdolny,
inteligentny, młody chłopak z tak zwanej „dobrej rodziny”
(fakt, jego rodzice się rozeszli, ale każde z nich miało wciąż
dla niego dużo miłości i uwagi), chłopak, przed którym
przyszłość stała otworem, chłopak, który miał talent do
sportu, do pisania, do malowania i który miał pieniądze, żeby
realizować każdą z tych pasji, chłopak, który był po prostu
„golden boyem”, został narkomanem. Regularnym ćpunem. Takim,
którego mija się na ulicy z niepokojem i bardzo szybko. Takim,
którego właściwie w ogóle nie chciałoby się spotkać na swojej
drodze. Jak to się stało? Co się stało? Dlaczego się stało?
Przecież narkomanami zostają dzieci z rozbitych domów, albo te,
które się nie uczą, ewentualnie te biedne… Nic Sheff opowiada o
sobie szczerze. Chaotycznie, wyrywkowo, męcząco. Czułam się,
jakbym razem z nim pokonywała te wszystkie ulice w poszukiwaniu
cracku, jakbym razem z nim zasypiała w dziwnych miejscach, jakbym
razem z nim traciła przytomność. Jakbym razem z nim, obudzona
przypadkiem, nie potrafiła powiedzieć kim jestem, gdzie jestem i co
tu robię. Tylko tej ekstazy po zażyciu metamfetaminy nie czułam
razem z nim. Oddalał się wtedy ode mnie i traciliśmy łączność.
Za
to z jego ojcem tę łączność czułam cały czas. Przez 438 stron
drobnym maczkiem. To nie było „razem z nim”, to było „jestem
tobą, Davidzie Sheffie”. Zaklinam rzeczywistość, wnoszę modły,
tańczę proszalny taniec, żeby nigdy nie mieć takich doświadczeń
jak David. Żeby nigdy nie musieć oglądać swojego dziecka
nieprzytomnego. Żeby nigdy nie musieć szukać go w ciemnych
uliczkach. Żeby nigdy nie musieć widzieć siniaków i świeżych
ran na całym jego ciele. I żeby nigdy nie musieć odłożyć
słuchawki, gdy moje dziecko zadzwoni i poprosi: „pomóż mi!”.
To wszystko było udziałem Davida. To wszystko przeszedł i może
mieć tylko nadzieję, że ma to już za sobą. Wszystkie etapy.
Wszystkie sytuacje. Nieprzytomny Nic. Nic na haju. Nic na odwyku. Nic
w zamkniętym ośrodku. Nic w otwartym ośrodku. Nic kradnący mu
pieniądze. Nic kradnący pieniądze jego przyjaciołom. Nic
przeklinający i rzucający mu w oczy: „Nienawidzę cię!”. I Nic
mówiący: „Tato, kocham!”. Ojciec współuzależniony. Cała
nowa rodzina – stara żona, nowa żona, dwoje nowych dzieci –
wszyscy współuzależnieni. Noce i dnie falujące w rytm odlotów
Nica. Cały świat kręcący się wokół Nica. Obwinianie się na
przemian z usprawiedliwianiem się. Szukanie przyczyn. Drążenie.
Spadanie. Upadanie. Podnoszenie się. Niełatwe decyzje. Odwieszanie
słuchawki. Wizyty w niezliczonych ośrodkach odwykowych. A pomiędzy
tym wożenie dwójki młodszych dzieci na basen, grill z przyjaciółmi
i życie. Za dużo, jak na jednego człowieka. Za dużo. Jak na
człowieka w ogóle. Płakałam, złościłam się, krzyczałam. To
wszystko wywołała we mnie ta książka. Nie panowałam nad sobą,
bo tak bardzo się boję, żeby to co przeszedł David, nie było
zaraźliwe („żeby tylko nie ja, żeby tylko nie ja…”). Ale gdy
zamknęłam tę książkę, gdy wiedziałam już, że Nic od bardzo
długiego czasu jest czysty, że ma żonę i dzieci, że owszem,
pozostanie uzależniony i nigdy nie można być pewnym, że jego
poukładane teraz życie jest „na zawsze”, gdy wiedziałam, że
na końcu tej drogi, którą opisał David, był psycholog, który
odnalazł przyczynę uzależnienia Nica, pomyślałam, że ta książka
wcale nie jest o uzależnieniu. Ta książka jest o miłości.
Naprawdę. O pięknej, silnej, prawdziwej miłości. O miłości ojca
do syna, rodzica do dziecka. W życiu Nica to jedyne, czego mógł
być zawsze pewien – jego ojciec go kochał. Kochał go tak, jak
umiał, a to najlepsze kochanie, jakie może się dziecku zdarzyć.
Mimo błędów, jakie popełnił – każdy popełnia, bo miłość
nigdy nie jest idealna. To książka o nadziei – nadziei, że
miłość zwycięża. Że nawet, jeśli ktoś ją podepcze, to ona
sobie wstanie, odrośnie, rozkwitnie. Że może jej to zająć trochę
czasu, ale nastąpi. David pisze tak: "Jesteśmy
związani z naszymi dziećmi, niezależnie od okoliczności. One są
splecione z każdą komórką naszego ciała, z każdym neuronem. Nie
można ich oddzielić. Zamieszkują naszą świadomość, mieszkają
w każdej przestrzeni, w każdej jamie, szczelinie naszego ciała, w
najbardziej pierwotnych instynktach, głębiej nawet niż nasza
tożsamość. Głębiej niż nasze ja." [s.321] I w tym sensie,
czytając tę książkę byłam Davidem. W roli rodzica, który kocha
swoje dziecko bez granic. O tym jest ta książka dla mnie. Piękna,
mimo bólu.
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za słowa do prywatnej kolekcji...