233. KRUKOWI SZANSĘ DAĆ...
![Obraz](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhUlcAio0YjS-LgM-aJHCEnShEGJM-wMbJh-v33oILw60vuHz5JZn8f6Xw3v-_yuC3oVURzAImuKnQt7IbeCH3kHM-y9J6HsdgT9IlNjxKGTQ-FFY3Py8GWiW3l09dOCNIo9RYftfdKEKU/s1600/th_350x389x95_w0pr_image_1619.jpg)
Zawsze, gdy moja Mama opowiada cokolwiek o swoim dzieciństwie i dorastaniu, w tle słychać dźwięk kostek do gry, rzucanych z rozmachem na drewniany stół. Zawsze słychać szelest tasowanych kart. Dochodzi też delikatne uderzenie końskich kopyt na szachownicy, gdy ówczesny jej chłopak, a dzisiejszy mój Tata przychodził grać z jej bratem. I w końcu docieramy do zniszczonej już, ale wciąż magicznej planszy do Chińczyka, która z jednej strony miała cztery „domki”, a z drugiej aż sześć. Do tej planszy, które leży teraz pomiędzy moimi Rummikubami, Carcassonnami, Kolejkami i Scrabblami. Z moich własnych wspomnień wyłaniają się dziwne słowa, jakieś blotki, jakieś lewy (a nie lwy?), wisty, potem łatwo rozszyfrowywalne trefle, kara, kiery i piki (mój Tata bardzo pilnował, żebyśmy wysławiali się poprawnie w tym zakresie), które padały znad stołu, gdy przychodzili wujek z ciocią. I niekończące się partie Makao, które dawało najwięcej satysfakcji, jeśli grało się z dorosłymi i udało się ich pokonać