379. NIE ZAWIEŚĆ CALPURNII
JACQUELINE KELLY
„EWOLUCJA WEDŁUG
CALPURNII TATE”
(TŁ. KATARZYNA
ROSŁAN)
DWIE SIOSTRY,
WARSZAWA 2016
Ona nazywa się
Calpurnia Virginia Tate, ale wszyscy mówią na nią Callie Vee. Ma
jedenaście lat i sześciu braci. Jest upalne lato roku 1899 w
hrabstwie Caldwell. Tak upalne, że wszyscy mężczyźni ostrzygli
się na króciutko. Zgolili też wąsy i brody. Callie Vee też
chciała obciąć włosy, ale zamknięta w halkach i gorsetach jej
mama, nie wyraziła zgody. Czego jeszcze nie może jedenastoletnia
dziewczynka pod koniec XIX wieku? Nie może decydować o sobie, nie
może zrezygnować z gry na pianinie, nie może biegać po lesie i
łące zawsze wtedy, kiedy ma na to ochotę, nie może się uczyć,
iść na studia, myśleć… Co powinna? Powinna przysposabiać się
do roli żony, matki, pani domu… Szyć, wyszywać, dziergać, robić
najlepszą szarlotkę i kotlety w okolicy i marzyć tylko o tym, by
dobrze wyjść za mąż. I absolutnie niedopuszczalne jest to, by
czytać Karola Darwina! A fe! A co, jeśli jedenastolatka u progu XX
wieku nie cierpi gry na pianinie, nie znosi się stroić, nie umie
szyć i robić na drutach, a jej ciasta są twarde jak podeszwy? Co
jeśli jest piekielnie inteligentna, ale wolałaby swoją
inteligencję wykorzystywać do myślenia, niż zakopywać pod
obierkami kartofli? Co jeśli jest ciekawa świata, bystra, wrażliwa
i jeśli cholernie chciałaby się dowiedzieć czegoś „O powstaniu
gatunków”… Pewnie każda inna jedenastolatka w hrabstwie
Caldwell, albo nawet w całej Karolinie Północnej, musiałaby
zrezygnować z bycia sobą, odwiesić siebie samą do szafy i założyć
strój odpowiedni do wieku, stanu i pochodzenia. Ale Callie Vee ma
coś, czego nie ma żadna inna jedenastolatka – ma dziadka, który
kiedyś dawno temu rozkręcił wspaniały interes, zarobił dużo
pieniędzy, zapewnił byt swojej rodzinie, a teraz poszedł na
emeryturę i w swojej szopie, zamykanej na klucz stara się pozyskać
alkohol z orzechów pekanowych. Ten dziadek nosi stary, zużyty,
śmierdzący żakiet i długą brodę, jest samotnikiem, nie do końca
przejmuje się konwenansami i nie ma zielonego pojęcia, jakie imiona
dostało jego siedmioro wnucząt. W tych wnuczętach budzi respekt,
strach i robi na nich wielkie wrażenie. Omijają więc terytorium
dziadka (szopę i bibliotekę, nie mówiąc już nawet o jego
pokoju). Ale tego upalnego lata roku 1899 Calpurnia Virginia Tate
musi się przemóc. Dostała od swojego najstarszego brata piękny
czerwony notes, który miał jej służyć do notowania obserwacji
naukowych. „Bo jesteś urodzoną przyrodniczką, masz to we krwi”
- stwierdza. Od tej chwili dziewczynka zaczęła zwracać na świat
jeszcze baczniejszą uwagę i stwierdziła ze zdziwieniem, że tego
lata pojawił się nowy gatunek konika polnego. Nie umie sobie
wytłumaczyć, dlaczego tak się stało, a nikt z jej rodziny nie
wykazuje nawet cienia zainteresowania dla tej fascynującej zagadki.
Callie Vee wie, że musi przemóc strach i zapytać tego, kto jej
zdaniem wie wszystko. Idzie do laboratorium dziadka. Ale dziadek
strzepuje z siebie jej pytanie jak natrętną muchę – nie wie?
przecież powinna wiedzieć to sama? to nic trudnego, znaleźć na
nie odpowiedź. I gdy Callie Vee na tę odpowiedź trafia, gdy idzie
do dziadka, po raz drugi zbierając całą swoją odwagę, gdy swoją
odpowiedzią trafia w sedno, w oku staruszka dostrzega błysk. Od
tego zaczyna się ich historia. Od żółtych koników polnych i od
„O powstaniu gatunków”, które Dziadek wręcza do poczytania
swojej jedenastoletniej wnuczce w roku 1899 w swojej bibliotece
zawsze zamykanej na klucz.
Piękna, świetnie
napisana, wspaniała, mądra książka! Bzyczy w niej mnóstwo
owadów, miauczy kot, gąsienice przeistaczają się w ogromne ćmy,
szczekają psy, skaczą koniki polne i co wieczór nad trawami
unoszą się świetliki – możesz wziąć udział w konkursie
świetlikowym i starać się wypatrzeć pierwszego tej nocy. A na
oknie, ochraniana przez cztery drżące dłonie, rośnie Roślina.
Być może to nowy rodzaj wyki, dotąd nieznanej i nieopisanej, który
znaleźli dziadek z wnuczką na jednej ze swoich naukowych eskapad?
Jaki piękny byłby to prezent, jakie wspomnienie, w zamian za ciężką
pracę nad badaniem okolicznej przyrody!
To książka o
determinacji w realizacji marzeń, o byciu sobą – bez względu na
konsekwencje, o przełamywaniu strachu i stereotypów, o sięganiu
wyżej, chwytaniu mocniej, nie puszczaniu, choćby nie wiem co. To
książka o zalążkach emancypacji kobiet – brzmi górnolotnie i
nie jak temat na książkę dla dzieci, ale tak właśnie jest –
Calpurnia woli pisać niż szyć, woli mikroskop od chochli i w jej
jedenastoletniej głowie kiełkuje myśl, że niekoniecznie musi
wychodzić za mąż, może iść na uniwersytet, uczyć się, badać,
szukać, stawiać pytania i nawet na nie odpowiadać. Tego lata
dociera do niej niesprawiedliwość ograniczeń, jakie narzuca jej
własna płeć – z zazdrością i tęsknotą patrzy na swoich
braci, którzy wybiegają na dwór, by kakać i oddychać, podczas
gdy ona dusi się nad czarno-białymi klawiszami, w zamkniętym,
parnym domu… Ale Callie znajduje w sobie siłę, by wyjść na
zewnątrz, popędzić nad rzekę, zamoczyć w niej stopy i zbadać,
co rośnie wokół, a co żyje w jej głębinach. Jest silniejsza,
niż jej się wydawało, ale tylko dlatego, że nie jest sama. Bo to
także historia miłości dziadka i wnuczki, historia rodzącej się
przyjaźni, historia odkrywania drugiego człowieka. Ramię w ramię
łapią motyle, wyrywają rośliny z ziemi (nie uszkodź korzenia,
oczyść, zapisz koniecznie, gdzie znaleźliśmy okaz!), przeszukują
wielkie księgi, analizują dzieło Darwina. Dziadek kształtuje
Calpurnię, być może nie do końca tego świadomy, być może
zafascynowany jej zapałem do zdobywania wiedzy, być może
odnajdując w niej siebie i chcąc dzięki niej naprawić swoje błędy
– przede wszystkim tę ogromną stratę czasu, gdy robił coś, co
musiał, a nie to, co ukochał. W całym wielkim domu, pełnym ludzi
dużych i małych, znalazł w końcu, u kresu swojego życia, osobę,
która w pełni go rozumie, docenia i wie, jakim brzemieniem może
być pochodzenie i stan posiadania. Obydwoje czują dokładnie to
samo, choć każde na swój sposób. Są w tym rozumieniu siebie
nawzajem tacy piękni! Ze wzruszeniem spoglądam na nich, jak idą
razem po łące, jak Calpurnia z ufnością wsuwa swoją dłoń w
starą, pomarszczoną rękę dziadka i jak on, trochę zaskoczony,
uśmiecha się i już nie chce jej puścić, z dumą patrzę, jak
fotografują się we dwójkę w zakładzie fotograficznym, jak piszą
razem ważny list do Towarzystwa Naukowego, pzredstawiając Roślinę,
ze śmiechem obserwuję, jak dziadek daje Calpurnii spróbować
swojego alkoholu, zapominając, że naprzeciw niego siedzi
jedenastolatka, a Callie próbuje trunku w imię nauki. To magiczna
więź – więź która ubogaca obydwoje, która Calpurnię
uwzniośla, bo ktoś w końcu traktuje ją poważnie i słucha jej,
prawdziwej jej, a dziadka odmładza, daje mu siłę i taki codzienny
zwykły uśmiech.
Co pozostaje? –
dziękczynić! Że żyjemy w wieku XXI i możemy decydować o sobie,
że „O powstaniu gatunków” możemy czytać bez przeszkód,
możemy myśleć bez przeszkód, uczyć się, badać, zbierać
rośliny i łapać motyle, a nawet obciąć włosy na króciutko,
dokładnie tak, jak chłopcy. I tylko, żeby nie zawieść Caluprnii!
Żeby umieć z tego mądrze korzystać! Przecież to ewolucja...
Ustawiłam się w kolejce do czytania :-)
OdpowiedzUsuń@zakladka Warto - to piękna, świetnie napisana powieść!
OdpowiedzUsuń