382. NIESPONSOROWANE, A BĘDĘ SŁODZIĆ
Lubię odpoczywać
oddychając. Potrzebuję do tego świeżego powietrza. Pojemność
moich płuc rozszerza także bliskość mojej Rodziny, drzewa, trawy,
ptaki, ślady dzika ryjącego pod śniegiem, herbata, czerwone wino,
muzyka gdzieś w tle oraz walizka książek i planszówek.
Wiedziałam, że nie
będzie tam internetu. Tak zapowiadali właściciele na stronie. I
nie było. I po początkowej przegranej walce o to, by dodać na
Instagramie zdjęcie sylwetki Młyna w pięknym zimowym słońcu -
#bezfiltrabopoco - rzuciłam komórkę w kąt. Bez tego się da
oddychać. Nawet jakby lżej. Nie kusiło oglądanie pięknych
widoków w okienku telefonu. Oglądałam żywe piękno. Z ogromnego
okna lub bez szyby pomiędzy.
Ja nie opowiem o
Młynie Patryki tak pięknie, jak jego właściciele. Bo ja jestem
zaledwie zachwycona i zauroczona, a Oni kochają Młyn – to taka
miłość na dobre i złe, z poświęceniami i z ogromem pracy. Ale i
z wzajemnością.
Gdy zobaczyliśmy
zdjęcie Młyna Tata Majki stwierdził - „Gdzie indziej nie jadę,
tylko tam, jeśli nie mają teraz wolnych miejsc, to zmienimy termin
urlopu”. Mieli. Bo to miejsce nas znalazło i nas wybrało. Więc
spakowaliśmy tę walizę książek i gier i pojechaliśmy.
Przywitał nas
wielki kudłaty pies. Berek. A jak jest wielki kudłaty pies, to
przecież musi być pięknie! Tym bardziej, że dawał się głaskać
i klepać po brzuszku.
Co jeszcze jest we
Młynie?
Cisza.
Spokój.
Klimatyczne wnętrza,
urządzone ze smakiem, gustownie, bez przepychu, tak, jak lubimy.
Jest przysłowiowy
rzut kamieniem. Bo naprawdę można tu dorzucić kamieniem do lasu.
Jest pyszne jedzenie
– pan Andrzej to kuchenny artysta, miłośnik gotowania. Piecze
własny chleb i robi najpyszniejsza młynellę ever! (tak,
skojarzenia z czekoladą jak najbardziej słuszne).
Jest
przedśniadaniowy obowiązek pomiziania psa, choć przecież znów
trzeba iść myć ręce, nie da się inaczej, Berek siedzi i czeka.
Jest pośniadaniowa
sjesta – bierze się krzesło, stawia przed drzwiami na taras,
zastyga w bezruchu i obserwuje ptaki, które przylatują na wyżerkę
pod samą szybę! Kowaliki, mazurki, sikorki – wszystko podane na
jednej patelni!
Jest rytuał
zgarniania blaszanego garnuszka pełnego ziaren i wsypywania co dzień
tych ziaren do karmnika dla ptaków i jeszcze pod drzewo dla myszy.
Jest herbata i
kieliszki do wina, choć po naszej wizycie kolekcja uszczupliła się
o jedną sztukę – „Po to są kieliszki, żeby się tłukły!”
- rzekł (na szczęście) pan Andrzej.
Jest ogroooomny
pojemnik pełen klocków Lego i drugi klocków drewnianych, które
Majka dostała do zabawy tuż po naszym przyjeździe i z których
pracowicie, przez kilka dni, budowała miasto.
Jest piec – taki,
co się go karmi prawdziwym drewnem, z drzwiczkami zakręcanymi,
ciepły i hipnotyzujący żywym płomieniem.
Są książki!
Wszędzie! Różne! Stare, nowe, małe, duże, literatura piękna i
brzydka, lekka i ociężała! Na naszych stolikach nocnych czekał
Kołakowski, a na Majkowym „Pan Kuleczka” i „Słoneczne jajo”.
Wzruszyłam się. A jeszcze bardziej, gdy pani Bożena powiedziała,
że to nie jest taki zupełny misz masz literacki, że to jest
dokładnie przemyślane, bo przecież każdy lubi co innego i musi
mieć możliwość odnalezienie na półce w swoim pokoju tego, na co
akurat ma ochotę. A potem wzruszyłam się opowiadaniem, jak
dobierała książkę dla chłopaka, który nie czyta. Bo przecież
każdego można zarazić! A na odchodnym Majka dostała w prezencie
„Kupę”. I to było kolejne wzruszenie książkowe we Młynie.
Bo najważniejsze,
że we Młynie są ludzie – dwójka fantastycznych właścicieli,
zapaleńców, miłośników przyrody, książek, muzyki, wina i psa
Berka, ciekawi rozmówcy, pasjonaci i ludzie bardzo pracowici, którym
zazdrościmy Młyna, przepisu na młynellę i uczestnictwa
(podwójnego!) w koncercie Milesa Davisa…
Oddychałam.
Czytałam.
Spałam – ależ
dobrze spałam!
Grałam w gry
planszowe.
Spacerowałam.
Jeździłam na
sankach.
Lepiłam bałwana.
Biłam się na
śnieżki.
Rzucałam śnieżnymi
kulkami do rzeki.
Biegałam.
Jadłam.
Piłam.
Obserwowałam ptaki
(wciągające zajęcie!).
Szukałam w atlasie
mazurka.
Słuchałam muzyki.
Drapałam psa po
brzuchu.
Wysypywałam myszom
ziarna.
Ogrzewałam
zmarznięte stopy przy piecu.
Gadałam.
Milczałam.
Cieszyłam się, że
byliśmy wszyscy razem.
We Młynie jest
jeszcze ogród, wyspa i winnica – dla nas wszystko przysypane
śniegiem, więc koniecznie wracamy wiosną, żeby zobaczyć, jak to
wygląda w wersji na zielono. No i pobujać się w hamaku!
Piękne miejsce. Takie, w którym można nauczyć się prawdziwie odpoczywać :)
OdpowiedzUsuń