201.DLACZEGO PŁACZĘ W TRAMWAJU?
Jadę
porannym tramwajem do pracy. Łzy kapią mi na drżące dłonie.
Zasłaniam się książką, ale i tak widać. A ja nie potrafię się
powstrzymać i cieszę się, że tramwaj prawie pusty, bo wysiadam na
pętli, na ostatnim przystanku, mogę płakać w spokoju, myśleć w
spokoju o tym, co właśnie przeczytałam.
Pewna
pani psycholog przypomniała mi niedawno o tej książce. Znałam ją
wcześniej, przeglądałam, ale to było na początku ciąży, gdy
jeszcze czekałam na Majkę i wcale nie wiedziałam, jak to jest być
Mamą. Tylko sobie wyobrażałam, a to trochę tak, jakbym opisywała
komuś smak czekolady, komuś, kto nigdy jej nie jadł. Mogłam sobie
myśleć, jaką matką chcę być, a jaką na pewno nie, komentować
w duchu poczynania innych rodziców, te które wydawały mi się nie
do zaakceptowania – wydawało mi się, że mój rosnący brzuch
daje mi do tego prawo. Nie dawał i dopiero z perspektywy czasu to
rozumiem – to złudne poczucie wyższości, gdy w rzeczywistości
byłam malutka i strasznie głupia.
Teraz,
po raz pierwszy, czytam ją będąc Rodzicem*.
I
wszystko, co czytam jest takie oczywiste, takie jasne, wszystko to
wiem i ze wszystkim się zgadzam, ale ma wielką, wielką moc
rażenia, bo napisane jest w specyficzny sposób – jakby to Dziecko
do nas mówiło… Wyobrażam sobie moją Majkę, która staje przy
mnie, sięgając mi jeszcze gdzieś poniżej pasa i mówi: „Nie każ
mi stawać się na Twoje podobieństwo. Pozwól mi być różnym od
ciebie” [s.38], albo „Proszę mów o mnie – świadomy słów,
które wypowiadasz.” [s.29], albo „Chcesz, żebym był posłuszny,
grzeczny, idealny… A ja muszę próbować. Muszę doświadczać, by
istnieć.” [s.45] i o tych skrzydłach, żeby nie deptać…
To
książka-poradnik, ale pisany z perspektywy Dziecka, czyta się
inaczej. Nie daje recept, nie daje chyba nawet rad. Daje sygnały, a
czy je usłyszymy, zależy od nas.
Jest
sygnał o tym, żeby nie wyręczać Dziecka, a stać obok, o tym,
żeby nauczyć go prosić, o tym, żeby nie narzucać mu swojej wizji
świata, żeby miało szansę samo się go nauczyć, o tym dyskretnym
byciu obok, nie zamiast dziecka, o tym, żeby nauczyć go prosić, o
tym, że trzeba pozwolić mu na złość, na płacz, że trzeba być
mądrym w wychowaniu, że słowa Rodzica mają wielką moc sprawczą…
Przypomina mi się książka Kathryn Stockett „Służące” i
postać Aibileen, czarnej służącej, piastunki kilkuletniej May
Mobly – kobieta co dzień rano powtarza swojej podopiecznej:
„jesteś mądra, jesteś dobra, jesteś ważna”, bo wie, że w
ten sposób buduje w Dziecku poczucie własnej wartości, że słowa
to nie płynące po niebie chmury, które giną, gnane wiatrem, że
to dar, który zapada głęboko w serce.
Z
takich właśnie słów jest ta książka – z tych ważnych…
Gdy
ją przeczytałam, w głowie zakiełkowało mi naraz tysiąc, milion
myśli. O tym, co chcę poprawić, jaka chcę być, o tym, jak łatwo
jest zranić Dziecko, pomimo że kocha się je nad wyraz, na życie,
nie do opisania**. Ale uciszyłam to krzyczące do mnie stado i dałam
głos tej najważniejszej: żebym ZAWSZE potrafiła zrównać swój
wzrost ze wzrostem, mojego Dziecka, popatrzyła Mu w oczy i
POSŁUCHAŁA co mówi. To powinno wystarczyć…
*przeczytałam
ją dziś trzy razy pod rząd: jeden trochę w zdumieniu, trochę z
sentymentem, z ogromną dawką miłości i rzeką łez
niepowstrzymanych; drugi z ołówkiem w ręku, zakreślając o
ważniejsze słowa, dla mnie ważne, do mnie mówiące; trzeci, już
ze spokojem większym, co nie znaczy, że bezrefleksyjnie.
**
podtytuł to „o niezamierzonych zranieniach”
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za słowa do prywatnej kolekcji...