605.MIASTO KONTRA CZŁOWIEK
ANNA
WOLTZ
„STO
GODZIN NOCY”
(TŁ.
JADWIGA JĘDRYAS)
DWIE
SIOSTRY, WARSZAWA 2019
Czternastolatka
sama w samolocie z Amsterdamu do Nowego Jorku? Jak to się stało?
Zaczęło
się od smsów.
Te
smsy pisał jej tata. Emilia nawet nie wie do końca co w nich było.
Właściwie nie dała tacie szansy, by się wytłumaczył. Nie
chciała z nim rozmawiać. Przyjęła za prawdę internetową wersję
wydarzeń. Skoro wszyscy tak mówią, to przecież wiedzą...
Potem
były wpisy na Facebooku, na Twitterze i wszędzie tam, gdzie można
wyrazić (bezkarnie!) swoją opinię. Każda litera tych postów
zawisała na Emilii i ciągnęła ją w dół. W końcu zasypały ją
prawie całą, więc podjęła decyzję: STOP! Uciekam!
A
może to był tylko pretekst? Przecież od zawsze chciała zobaczyć
Nowy Jork!
Emilia
lubi mieć wszystko zaplanowane. Więc i tym razem zaplanowała
wszystko doskonale. Tony papierów, które wypluła drukarka, ułożyła
schludnie w teczce. Plan miasta. Rozkład jazdy autobusów. Adres
mieszkania, które wynajęła, płacąc kartą kredytową taty.
Podrobione pozwolenie na lot z podrobionymi podpisami rodziców. To
dla celniczki na lotnisku.
Wszystko
szło gładko. Choć do samolotu wsiadała cała spocona z nerwów.
Do
czasu aż stanęła przed drzwiami wynajętego mieszkania. Error.
Drzwi zamknięte. Nie ten adres. Okazało się, że padła ofiarą
oszusta. Nie ma gdzie spać, nie ma co jeść, bo wyjęła z
bankomatu wszystkie pieniądze przeznaczone na ten dzień. Za
drzwiami nie-wynajętego mieszkania jest młody chłopak, ciut
starszy od Emilii. Ale nie wpuszcza jej do środka. Emilia musi
radzić sobie sama. I radzi sobie dość kontrowersyjnie – na ulicy
spotyka kolejnego młodego człowieka – blady, ledwo trzymający
się na nogach, upada tuż przed nią, siedzącą na krawężniku. Ma
zabandażowaną rękę i okazuje się, że tego dnia obciął sobie
palec i właśnie wraca ze szpitala. Mieszka sam, więc Emilia
korzysta z okazji i wślizguje się wraz z nim do mieszkania. Rano,
gdy wychodzi po coś do jedzenia, spotyka dziewięcioletnią
dziewczynkę, przykutą kajdankami do barierki przy schodach.
Wkrótce
wszystkie te cztery osoby znajdą się w jednym domu. Stworzą
mikrowspólnotę, pogotowie huraganowe. Bo nad Nowy Jork zbliża się
huragan Sandy. Mówią o nim we wszystkich wiadomościach, ludzie
podają sobie jego imię z ust do ust na ulicach. Nikt tak do końca
nie wierzy w Sandy, ale z półek sklepowych znikają świeczki,
puszkowane jedzenie, butelki wody i latarki. Czwórka nastolatków w
zagrożonym katastrofą mieście będzie musiała postarać się po
prostu przeżyć.
To
historia o mieście w równym stopniu jak historia o czternastolatce
zagubionej na jego ulicach. Co więcej, miasto z tej książki
pokochałam od pierwszego wejrzenia. Drżałam o nie, chciałam je
chronić, chciałam przykryć je dłońmi na mapie i nie pokazywać
naturze. Anna Woltz napisała tę powieść po pobycie w Nowym Jorku,
przez który w 2012 roku przeszedł huragan Sandy. Ja czuję tu
autentyzm, prawdę, widzę sceny, które Woltz zaobserwowała w
zranionym mieście. To miasto od razu stało się moim ukochanym
bohaterem tej powieści.
Za
to nie polubiłam Emilii. Wydała mi się zbyt egzaltowana, zbyt
kategoryczna. Jej reakcja na to, co się stało, była zbyt
gwałtowna, choć przecież przemyślana. Ale się zreflektowałam i
postarałam się spojrzeć na nią oczami mnie samej, lat 14. Miałam
w sobie identyczną stanowczość i brak miejsca na logiczne
argumenty, na dyskusję. Widziałam świat czarno-biało,
zero-jedynkowo. Nie dopuszczałam ułamków i szarości. Przekonana o
własnej racji, potrafiłam walczyć do ostatniej kropli krwi.
Dokładnie taka jest Emilia, która pakuje walizkę. Taka jest
Emilia, która drukuje z internetu plan Nowego Jorku. Taka jest
Emilia, która pisze list do rodziców, która okłamuje celniczkę i
która wsiada do samolotu. Ale zupełnie inna jest na stronie 255, na
końcu tej historii. Dojrzalsza, otwarta na dialog. Nie dojrzała i
nie wyzbyta tego dziecięco-nastolatkowego przekonania, że „ja
wiem lepiej”. Ale spokojniejsza. Z rękami opuszczonymi wzdłuż
ciała, a nie wystawionymi do walki. Nie byłam przekonana, czy w tak
krótkim czasie (tytułowe sto godzin) można przejść taką
przemianę, ale uświadomiłam sobie, że pewne skrajne sytuacje
sprawiają, że człowiek staje się plasteliną. Miękką. Podatną
na ponowne ulepienie. Że huragan Sandy, który przeszedł przez Nowy
Jork, kazał ludziom spojrzeć na świat na nowo. Przewartościować
rzeczywistość. Zmienić postrzeganie. Jeszcze raz ustalić piramidę
potrzeb. Spojrzeć w oczy prawdzie – jesteśmy krusi, nasz świat
jest kruchy. To, że wszystko sobie poukładaliśmy, nie znaczy, że
tak będzie zawsze. Że to nie runie. Bo przyjdzie huragan, zdmuchnie
światło z wnętrza latarni, połknie prąd, pożywi się ciałami
tych, którzy nie zdążyli uciec i okaże się, że jesteśmy
bezbronni. Że nasze systemy alarmowe to bujda. A już na pewno mało
ważne w obliczu katastrofy są wpisy na Facebooku i zdjęcia na
Instagramie. Nie warto na nich budować życia. Warto budować je
jedynie na relacjach. Na cieple dłoni drugiego człowieka, nie na
jego zdjęciu profilowym. Emilia też zmieniła myślenie. Huragan
przeszedł przez miasto, ale przeszedł też przez nią samą. I
przez jej rodzinę. Okazało się, że ta rodzina nie była ze spiżu.
Że była dziurawa. A przez dziury uciekała wciąż bliskość,
miłość, zrozumienie. Niespostrzeżenie. Dlatego katastrofa
zaskoczyła wszystkich. Na końcu tej książki jest już ta cisza po
burzy. Śmieci. Zgliszcza. Zniszczenia. Trzeba będzie odbudować
część miasta. Zjednoczyć się we wspólnym działaniu. Dokładnie
to samo dzieje się z rodziną Emilii. To ładna, nienachalna
paralela. I ładne podsumowanie – nadzieja na dobrą przyszłość
dla tej pogruchotanej rodziny. Bo przecież Nowy Jork podniósł się
z tej klęski, czyż nie?
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za słowa do prywatnej kolekcji...