210.SAPO BOBELOJ*
Gdy
byłam mała wystarczyła słomka. Nawet cieniutka – mgliście
kojarzę jasnozielony kolor (grube słomki były rarytasem, czymś,
co rzadko się spotykało na sklepowych półkach. A łamane – to
już w ogóle…). Żeby się udało tata brał ostry nożyk i
rozcinał końcówkę słomki na cztery części – zwykła słomka
stawała się uskrzydlona. Potem było tarkowanie mydła – strużyny
leciały do kubka i rozpuszczały się powolutku, podsycając
nerwowość oczekiwania. Potem słomkę moczyło się w płynie i
dmuchało – i były bańki…
Nie
wiem kto i kiedy wymyślił bańki mydlane. Czy były celem same w
sobie, czy może efektem ubocznym jakiegoś poważnego eksperymentu.
Wiem, że ich powstawanie i krótki żywot ociera się o magię.
Nie
znam osoby, która jest odporna na ich urok i czar. Nie znam osoby,
która nie wyciąga do nich rąk – zupełnie bezwiednie,
instynktownie. Nie znam osoby, która nie wodzi za nimi wzrokiem.
Takiej, u której nie wywołują na twarzy uśmiechu.
Są
uniwersalne – zawsze były i zawsze będą. Może je puszczać
kilkulatek i ten, któremu nogi odmawiają już posłuszeństwa i
polega na lasce. Istnieją w każdym języku. Nieważne, że teraz
już nikt nie puszcza baniek używając cienkich, zielonych słomek,
że powstały całe skomplikowane machiny do ich wytwarzania. Wciąż
cieszą i to jest baniek istota.
Czytałam
o produktach marki Tuban i myślałam, że to tak zwany chwyt
marketingowy. Że przecież jak zmieszam płyn do naczyń z wodą to
też uda się zrobić bańki. Że te ogromne, dłużej żyjące to
zwykłe oszustwo.
Z
płynu (szamponu, mydła, gliceryny…) bańki czasem wychodzą,
czasem nie. Na pewno nie są większe, niż wyciągające się za
nimi dłonie. Na pewno nie potrafią usiąść na kocu i zostać tam
parę minut. Na pewno nie fruną tak wysoko w górę, niemal
dotykając słońca.
Gdy
do pojemnika zaczęłam nalewać płyn Tuban – wychodzą zawsze.
Jeśli chce się prawdziwego spektaklu, najlepiej poczekać na
deszczową pogodę, na wilgoć w powietrzu, na deszcz nawet. Wtedy są
najpiękniejsze, największe. Ale wychodzą zawsze – jeśli tylko
nie spieni się zbyt mocno płynu.
Z
szerokiej oferty „bańkowych pomocy” wybrałam zwykły, mały motylek. Majka nie umie dmuchać na tyle mocno, by dać tchnienie
bańce, by ją ożywić i uwznioślić. A motylkiem wywija pod chmury
i taśmowo produkuje bańki. Śmiejąc się, chichocząc. Z
niedowierzaniem spoglądając na ich rozmiary. Zabieramy motylka i
płyn wszędzie w plener (najlepiej robić bańki na powietrzu) –
na plażę, nad jezioro, na spacer. Wszędzie, gdzie zaczynamy się
nimi bawić, wywołują niekontrolowaną radość – obcy ludzie z
zachwytem spoglądają w niebo, dzieci podchodzą do Nas w nadziei,
że będą mogły spróbować.
W
każdej bańce mieszka uśmiech, chociaż jeden – choć zwykle dużo
więcej…
W produkty Tuban zaopatrujemy się w przecudnym sklepie Pikinini.
*"bańki mydlane" w języku esperanto
Dawno. Zbyt dawno :( Ale jeszcze czasem, przy zmywaniu naczyń, wypuści butelka z płynem sznur małych kuleczek. I rzeczywiście, uśmiech jest :D
OdpowiedzUsuńBazylu drogi - nadrabiaj! Szkoda życia, tyle baniek możesz stworzyć! Czas marnujesz!
Usuń