212.ZWYCZAJNA NIEDZIELA

W poniedziałek byłyśmy u Pana Doktora. Pan Doktor spóźniał się niemiłosiernie, a do tego my przyszłyśmy za wcześnie. Książka – rada jedyna. Siedziałyśmy w pustej niemal poczekalni i czytałyśmy „O psie, który szukał”. Oczywiście lekturze towarzyszyło omawianie ilustracji i sprawdzanie, jaki kolor spodni ma pan na obrazku („fiotetowy”) i ile gołębi siedzi na dachu (choć są dwa, pada odpowiedź trzy, bo Majka przy liczeniu nieodmiennie ignoruje liczbę 1, wespół z liczbą 7, więc skoro liczenie zaczyna się od 2, to wynik musi wyjść zawsze +1). Naprzeciw nas siedzi młoda dziewczyna i przygląda się Majce z rosnącym zdumieniem. W końcu nie wytrzymuje i pyta, ile Majka ma lat. Nie chce uwierzyć, gdy mówię, że pod koniec września skończy 2. „I wie, który to kolor fioletowy?” - zachwyca się. Zaczynamy rozmawiać i nieznajoma stwierdza, że to efekt wychowania, tego, że się na Dziecko zwraca uwagę, pracuje z nim, bawi.
Stety/niestety jestem mamą pracującą i to pracującą na etacie, mamą, która wraca do domu tuż przed zapaleniem się ulicznych latarni, mamą, która gdy wraca, jest całym dniem zmęczona. Ale też mamą, która w tym zmęczeniu odnajduje siły na to, by ze swoją Córką porozmawiać, by porysować, potańczyć, pooglądać świat przez lupę, poczytać książki i zjeść wspólną kolację. Nie jestem superbohaterką, czasem muszę przełamywać wrodzone człowiekowi lenistwo, czasem sił brak mi na tyle, że zamiast skakać, brykać i fikać, oglądamy razem „Plastusiowy pamiętnik”.
Uwielbiam weekendy, gdy mogę być z Nią dłużej, spokojniej, gdy cała masa czasu do zapełnienia – czasem masa papierowa, czasem plastelinowa, a czasem masa piasku na plaży.
No bo jest sobie na przykład taka niedziela. I co z nią zrobić? Plan powstawał spontanicznie, bo pomysły mnożą się jak króliki – jeden za drugim i jeden z drugiego powstaje, nie wiedzieć kiedy...
Zaczęło się od tego, że posiadający w końcu choć chwilę wolnego Mąż uciął mi deskę, potrzebną do zrobienia ramki na zdjęcia. Zostało deski drugie tyle. Więc szybko wbiliśmy gwoździki i powstała genialna zabawka w duchu Montessori. Majka nakłada cały stos gumek recepturek na gwoździki, ćwiczy rękę i kombinowanie.
Potem podsunęliśmy jej pomysł, że mogłaby deseczkę pomalować, żeby była ładniejsza i bardziej osobista – było więc malowanie.
Jeszcze potem przypomniała sobie o kręglach, więc graliśmy w kręgle. A że linią startową do rzutu była wyciągnięta skądś guma do skakania, to potem było skakanie w gumę, i przechodzenie nad gumą, żeby jej nie dotknąć i przechodzenie pod gumą, żeby jej nie dotknąć i wręcz przeciwnie, bo nadeptywanie gumy...
Pomiędzy dużo muzyki, recytowania wierszy i czytanie książek – obowiązkowe. A na koniec wspólnie smażyliśmy naleśniki.
Taka to była zwyczajna sobie niedziela – zimna i dżdżysta, więc od rana do wieczora domowa.
Najlepsza, bo wspólna.

I myślę po cichu, że staram się, jak umiem. A gdy słucham nieznajomych pań w poczekalni u Pana Doktora, to śmiem twierdzić, że nawet mi trochę wychodzi...









Komentarze