193. ...HOLIK
Mój
Mąż jest muzoholikiem. Kolekcjonuje dźwięki, tak jak ja
kolekcjonuję słowa. W tej swoje miłości jest i wybredny i
niewybredny, bo z jednej strony na jego półce z płytami (głównie
czarnymi, bo dźwięk w nich miękki, czysty...) obok Radiohead, stoi
Prodigy i Bob Marley obok Erykah Badu, znajdzie się trochę metalu,
trochę elektroniki, ale i „Cztery pory roku” i Tadeusz Nalepa.
Ale nie wszystko mu smakuje, na języku rozgniata nuty i część
wypluwa... Nie mniej jednak ten muzyczny eklektyzm, który zajmuje
kilka półek i dużo pamięci w komputerze, to coś, czego słucha
także Majka. Owszem – są w jej uszach jakieś „Stare
niedźwiedzie”, jakieś „Kółka graniaste” i kołysanki
(niekoniecznie do snu), ale obok „My jesteśmy krasnoludki”,
„Najłatwiejsze ciasto w świecie” i trochę bardziej
wymagającego „raz królewna złotowłosa, cudny miała sen” (z
płyty „Dobrej nocy i sza”) słyszy – dużo częściej „Kiss
me hard before you go, Summertime sadness” (Lana Del Rey), albo
drugą o lecie „Summertime, time, time, Child, the living’s
easy.” (najczęściej w wykonaniu Janis Joplin), czy „Rap o
Paprodziadzie to Paprodziada rap. Tak! Dziada rap. Tak!” (jej
ukochany – i nasz - Łąki Łan) czy nawet „I've got cocaine
runnin' around my brain” (Dillinger) albo „Gnijąca modelka w
taksówce, bez instynktu macierzyństwa” (Pidżama Porno). Nigdy
nie osłanialiśmy jej przed dźwiękami, nigdy nie nakładaliśmy
słuchawek ze słodkimi melodyjkami, gdy akurat słuchaliśmy
CocoRosie, czy Hey. Już w brzuchu jeździła do Sopotu posłuchać
Możdżera, a w tym szykuje się na Globalticę.
Edukacja
muzyczna bez tabu – i bez trzymanki.
Dlatego,
przechodząc do sedna, chcę dziś napisać o niezwykłej płycie,
która, choć dla dzieci, opędza się od infantylizmu i seplenienia.
Pod
pseudonimem Jerz Igor, kryją się (albo się eksponują) Jerzy
Rogiewicz i Igor Nikiforow. Obaj panowie mają w swoim dorobku wiele
nut (dość powiedzieć, że Jerzy grał w zespole Pink Freud) – i
Jerzy jakieś półtora roku temu został tatą Tadzika – chcieli
dla niego nagrać płytę. Ale nie chcieli ograniczać muzyki, nie
chcieli zamykać jej w czterech ścniach, więzić w jednej tylko
parze uszu (choć najważniejszej, bo synowej) – nagrali piękną
płytę, trochę w domu, trochę w studiu, z własnych funduszy.
Zabrakło im kasy na trochę ważnych rzeczy – na przykład na
tłoczenie płyt i druk okładek – więc zaprezentowali się na
portalu crowdfundingowym Polak potrafi i zdobyli potrzebne pieniądze.
Na piękną muzykę, na cudną okładkę, która w założeniu miała
opierać się burzom i naporom (rączkom i ząbkom najmłodszych
słuchaczy), a którą stworzyły Agata Dudek i Małgorzata Nowak
(nawet to było dla nich ważne, wizualna strona muzyki!), na żywe
instrumenty, na teksty bajkowe, napisane przez przyjaciół (Joannę
Halszkę Sokołowską, Kamila Gamzę, Adama Repuchę, Grzegorza
Uzańskiego) – czytałam gdzieś, że poprosili o jedno, żeby te
teksty były ponadczasowe, żeby nie mieściły komputerów i
laptopów, bo takie ciężkie urządzenia wypadają łatwo z tekstu i
za jakiś czas mogą się zepsuć i nie mówić już tak wiele, jak
kosmita, krowa, albo sowy...
Ja,
choć może słoń nie nadepnął mi na ucho aż tak mocno, nie
słyszę niuansów, które wyłapuje mój Mąż, nie rozróżniam
delikatnych drgań dźwięków i zupełnie bez różnicy mi, jakiej
marki mam słuchawki, bo w każdych słyszę to samo. Ja słucham
głównie tekstów, a tutaj są magiczne, senne, oniryczne, pełne
znaczeń i sensowne(!!!), co, wbrew pozorom, nie jest tak mocno
oczywiste, jeśli spojrzeć na muzykę dla dzieci. Wzrusza mnie, aż
do granicy łez, tekst o najmniejszym śnie, którego większe,
silniejsze, wypchnęły z kolejki i który nie zdążył się
przyśnić i zajmuje pierwsze miejsce w kolejce na następny sen... i
oczywiście „Królewicz” znany już przed rokiem, który zyskuje
dodatkowo, bo ma fenomenalny, plastelinowy teledysk (nie wiem, czy to
tylko pogłoski, ponoć do wszystkich piosenek mają być zrobione
takie teledyski).
Idąc
zaś tropem mojego Męża i jego upodobań – słucham PRAWDZIWEJ
MUZYKI, żywej, autentycznej, GRANEJ, a nie robionej – w trąbkę
ktoś dmucha, w perkusję uderza, po skrzypcach wędruje smyczek...
do tego gratka – syntezatory Casio z lat osiemdziesiątych, takie
oczko puszczone w stronę starszych, którzy urodzili się mniej
więcej wtedy, gdy te instrumenty.
To
cenne, to ważne – ten wysiłek, czas, włożony w tę płytę,
niespieszne jej powstawanie, dopracowanie i dośpiewanie do końca.
Ten szacunek do małego słuchacza, wiara w to, że on słyszy, że
nie jest estetycznie pusty, że warto dla niego robić dobrą muzykę,
z przesłaniem, co już w założeniu ma być ponadczasowe.
To
kołysanki, piosenki na dobry sen, ale ja nazwałabym tę płytę
chilloutową – taką na zamknięcie oczu, rozluźnienie wszystkich
mięśni, na dźwięko-masaż...
I
pewnie banał, i pewnie wszędzie to zdanie, ale nie mogę się
powstrzymać, bo samo się nasuwa: WIELKA MAŁA PŁYTA...
[Za
możliwość przesłuchania płyty – wielokrotnie! - dziękujemy
Jerzowi Igorowi]
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za słowa do prywatnej kolekcji...