691. NIE-RAJ I NIE-BAJKA


KIRAN MILLWOOD HARGRAVE
„WYSPA NA KOŃCU ŚWIATA”
(TŁ. MARTA JASZCZUROWSKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2020

Wyspa Culion. Plaża, ocean, w którym pływają delfiny i żółwie, ptaki, śpiewające w koronach drzew, urokliwy krajobraz, słońce... To brzmi trochę jak opis „raju na ziemi”, wycięty z folderu biura podróży. Chcesz tam pojechać – teraz, zaraz, już! Pani z biura podróży z zakłopotanym uśmiechem chowa folder ze zdjęciami rajskiej wyspy: „to nie powinno się tu znaleźć, bo tam nikt nie jedzie z własnej woli”. Wyspa Culion to dom dla ludzi trędowatych. Przypływają tam łodziami, które szybko odbijają od brzegu, żeby wrócić do świata zdrowych. Nie ma biletów powrotnych. To teraz ich dom. Także miejsce, w którym zostanie pogrzebane ich ciało. Jeśli coś z niego zostanie. Jeśli się nie rozpadnie. Mama Amihan nie ma już na przykład nosa… Ale Ami nie przeszkadza to w miłości – kocha swoją mamę taką, jaką jest. Ślepą, dziecięcą miłością. Nie zna innego życia, bo jej mama przyjechała na wyspę będąc w ciąży. Ami urodziła się na Culion. Sąsiedzi bez palców, bez stóp, bez nosów to dla niej codzienny widok. Nie boi się podawać im ręki. Nie boi się przytulać do swojej mamy. Wszyscy w wiosce znają zasady – zdrowi wiedzą jak się chronić przez chorobą. Ami stosuje je od dwunastu lat i wciąż się nie zaraziła. Nie jest jedyną zdrową osobą na wyspie. Niedaleko nich mieszkają na przykład bracia, z których jeden jest trędowaty, a drugi nie. Culion to po prostu mikroświat – trochę poza czasem i poza przestrzenią.
Nagle do tego świata wkracza urzędnik – pan Zamora. Depcze kwiaty i ustalony porządek. Widzi siebie w lśniącej zbroi, albo w przepasce superbohatera na oczach. Złotousty, który powtarza ciągle: „Przybyłem was uratować”. Nie słucha, nie rozumie, że nikt nie chce być uratowany. Dzieli wioskę na pół – na czystych (sano) i zarażonych (leproso). Nie baczy na to, gdzie przebiega granica – często w samym środku czyjegoś domu, czasem po wspólnym łóżku. Granicą zostają odcięte dłonie, które nie chcą puścić dłoni bliskich – mamy, brata, dziecka… Ami tak bardzo chce, żeby wszystko było po staremu, że nawet ma nadzieję, że w testach wyjdzie jej pozytywny wynik, że okaże się trędowata. Nic z tego! „Sano”! Musi pożegnać się z matką – zostanie wywieziona z wyspy jak najszybciej, wraz z innymi dziećmi, do sierocińca gdzieś daleko, daleko stąd. Ci, którzy są już dorośli mogą zamieszkać w wiosce obok, chociaż kontakty z bliskimi nie będą wyglądać jak dotąd. Ale dzieci nie mają nic do powiedzenia. Rząd dał im szansę na lepsze życie, a pan Zamora zamierza dopełnić obowiązku wywiezienia ich z wyspy. Jest skrupulatny, metodyczny i niezwykle skuteczny. Policzył dokładnie tych, którzy zostają i tych, którzy odchodzą. Nikt się nie ukryje… Rozrywa więzy rodzinne. Nie wiadomo, czy Ami jeszcze kiedykolwiek zobaczy się z mamą.

To nie jest książka, którą czytasz do poduszki, a potem suchą stopą wchodzisz w sen. To książka, którą czytasz, a potem zalewasz poduszkę łzami. Łóżko ci tonie, bo nie da się powstrzymać tego żalu. I tych łez z bezsilności. I zgrzytania zębów na niesprawiedliwość. To książka o tym, że świat nie jest czarno-biały. Że gdy w grę wchodzą uczucia – miłość, przyjaźń, przywiązanie, to świat jest jak skrzydła motyli – kolorowy. I trzeba postępować z uczuciami dokładnie tak delikatnie jak z tymi motylimi skrzydłami – motyla tak łatwo pozbawić życia… Dużo tu symboliki, metafor: pan Zamora jest lepidopterologiem. To słowo ma ten sam źródłosłów co trąd - „lepido” czyli „łuska”… To nie przypadek, że pan Zamora nie umie podziwiać motyli latających na wolności – kolekcjonuje je, uśmierca i przyszpila, zamykają w szklanych gablotach. To nie przypadek, że mama Ami opowiada jej bajkę/nie-bajkę o domu, w którym mieszkała kiedyś z tatą, o domu, który obsiadały motyle. To nie przypadek, że teraz hoduje kwiaty, które mają przyciągać motyle na wyspę.
To książka o tolerancji. O akceptacji Innego. O władzy nad drugim człowiekiem. O współczuciu i człowieku go pozbawionym. O miłości dziecięcej i matczynej. O spełnianiu marzeń. O wyborach, których nie sposób dokonywać. Tragedia antyczna. To książka, którą się czuje każdym nerwem. Każda kolejna litera, którą czytałam, miażdżyła mi serce. Ale nie żałuję ani jednego ukłucia bólu. Piękna.

Skrótem: Kolejna książka Kiran Millwood Hargrave wydana w Polsce (Wydawnictwo Literackie wydało rok temu „Dziewczynkę z atramentu i gwiazd”). Tym razem autorka stworzyła równie gorzką (nawet bardziej!) historię, którą osnuła na prawdziwych wydarzeniach. Osadziła ją na wyspie trędowatych – miejscu, do którego trafiają chorzy na trąd, by tu żyć, nie będąc zagrożeniem dla reszty społeczeństwa. W uporządkowany świat wkracza nagle rząd – chce uratować zdrowe dzieci i nielicznych dorosłych, którzy przebywają na wyspie i dać im szansę na „normalne” życie. Wysłannikiem rządu jest pan Zamora, który bezwzględnie przestrzega przepisów i dzieli wyspę na dwie części – zdrowych i chorych. My podążamy za Amihan – dwunastolatką, która została rozdzielona z mamą i jednym jej prawdziwym marzeniem jest powrót na wyspę, do domu. Mocna, ale piękna historia. Spodoba się dorosłym i starszym dzieciom. Nie liczcie na proste, szczęśliwe zakończenie jak w bajkach. To bajka, ale nie-bajka.

Komentarze