543. NOSTALGICZNA NIEDZIELA
„Marzi”
to był pierwszy komiks, który przeczytałam, gdy w dorosłym życiu
na nowo zaczęłam interesować się komiksami. Wypożyczałam go z
biblioteki kilkanaście już razy i czekałam na wznowienie, żeby
móc go mieć na wyciągnięcie ręki. Co w nim jest?
Moje
dzieciństwo…
Odwracam
jego kartki i to jak wehikuł czasu, jak film nakręcony na taśmie
video, trochę już rozciągniętej i nie do końca oddającej
rzeczywiste kolory. Wraca do mnie wszystko, każdy skrawek mojego
dzieciństwa po kolei… Ten specyficzny zapach różowej gumki do
ścierania. Identyczne stroje gimnastyczne. Lycry, ostatni krzyk
mody, o których marzyłam, a które kosztowały sto tysięcy
złotych. Papierki po cukierkach, papierki po czekoladach i puszki po
piwie, które kolekcjonowaliśmy. Zabawy z koleżankami na klatce
schodowej. Smak porannej kawy Inki z mlekiem, gdy miałam jeszcze nie
całkiem otwarte oczy – wciąż były sklejone snem. Przebój „The
final countdown” grupy Europe, który mój Brat uwielbiał.
Pierwsze szklanki duralexowe, które pojawiły się w sklepach i
które każdy choć raz w życiu zrzucił na podłogę, żeby
sprawdzić, czy naprawdę się nie rozbiją. Kolejki – tak, je też
trochę pamiętam, choć już nie tak bardzo.
Marzi
jest trochę starsza niż ja, więc pewne rzeczy pamięta lepiej. Ale
obie mamy za sobą doświadczenie bycia dzieckiem w latach 80-tych. I
co? Jak to było?
Zupełnie
tak samo, jak u mnie…
Marzi
mieszka na zwykłym osiedlu w zwykłym bloku, w mieszkaniu urządzonym
podobnie do tych piętro niżej i do tych piętro wyżej (nie ma skąd
wziąć innych mebli). Bawi się na klatce schodowej, bo w żadnym z
pokoi nie ma tyle miejsca, by pomieścić zgraję dzieciaków. Poza
tym – kto by tam siedział w domu! Wiadomo, że najlepiej jest poza
nim (ach te zabawy domofonem albo dzwonkami u drzwi sąsiadów!).
Cieszy się, gdy w sklepie na osiedlu rzucą pomarańcze. Stoi w
kolejkach z mamą i tatą. Zimą zjeżdża na sankach i ślizga się
na lodzie. Ciocia Stasia, krawcowa, szyje jej ubrania i tylko dlatego
ma inne rzeczy niż cała reszta. Ogląda bajki na kliszach z
projektora do slajdów. Latem jeździ na działkę zbierać owoce i
warzywa, które uprawiają jej rodzice (a potem wekują, marynują,
smażą, suszą, żeby było na zimę). Ma świnkę morską (czy
wszyscy mieliśmy świnki morskie lub chomiki???).
Marzena
Sowa przekopała się zapewne przez tony wspomnień, emocji, obrazów.
Stworzyła (oczywiście we współpracy z Sylvain Savoi'ą) jedną z
najbardziej wiarygodnych bohaterek komiksowych, z jaką miałam do
czynienia.
Dlatego
ten komiks jest magiczny! Dlatego wywołuje we mnie tyle
retrospekcji. W niektórych kadrach widzę siebie, w niektórych
dymkach swoje własne słowa i myśli. I nie przeszkadza mi, że
Marzi czasem się boi, że jest niepewna, że znajduje się w
dziwnych sytuacjach, których nie rozumie. Te strachy i obawy mogę
ominąć, bo wiem już, jak kończy się ta historia – kończy się
kapitalizmem, „wyjściem na ludzi”, skończeniem szkół i pracą.
Tak samo u mnie, jak i u niej. Ale na moment mogę wrócić do
czasów, gdy byłam bardziej beztroska, zaciągnąć się zapachem
czekolady z pazłotka, przypomnieć sobie smak wafelka Kouku-Rouku i
gumy Donald – najlepszej gumy świata, usłyszeć znów cichy szept
i grzechy koleżanki, które wymienia mi do ucha tuż przed pierwszą
spowiedzią (nie słuchałam mamy, przezywałam się z koleżkami…),
poczuć znów ból przekłuwanych igłą uszu (byłam ostatnia w
kolejce – zaraz za mamą i moją najlepszą przyjaciółką),
zobaczyć znów siebie, gdy mam kilka lat i właśnie okładam nowe
zeszyty i książki w okładki…
Znów
mam 7 lat, znów długie włosy, które ściągam kolorową frotką…
To
jest, owszem, książka o czasach PRL, o wpływie, jaki historia
miała na ludzi, o stanie wojennym i strajkach. Ale to jest jakby na
marginesie. Najważniejsza jest tu po prostu ta mała dziewczynka i
jej świat, który zderza się ze światem dorosłych – czasem
niezrozumiałym, czasem okrutnym… A że wszystko zdarzyło się
akurat w latach osiemdziesiątych… No nie mogło zdarzyć się
kiedy indziej i gdzie indziej, bo tylko wtedy i tylko tu było
właśnie tak…
SCENARIUSZ
I ILUSTRACJE MARCUS „MAWIL” WITZEL
„KINDERLAND”
(TŁ.
GRZEGORZ JANUSZ)
KULTURA
GNIEWU, WARSZAWA 2017
No
chyba, że zdarzyłoby się w latach osiemdziesiątych w Niemieckiej
Republice Demokratycznej pewnemu kilkuletniemu chłopcu, Mirco.
Okazuje się, że Marzi i Mirco nie różnili się od siebie tak
bardzo. Że z taką samą zazdrością patrzyli w stronę RFN, gdzie
można było kupić dżinsy, prawdziwą czekoladę i… rakietkę do
tenisa stołowego.
Mirco
jest taką ciapą, fajtłapą, ofermą. Cała szkoła z niego drwi,
to kujon i trochę mamisynek (stereotypowo nosi okulary i nie jest
zbyt przystojny…). Nie ma przyjaciół. Do czasu, aż w szkole
pojawia się nowy chłopak – Torsten. To jeden z tych dziwnych
dzieciaków – nie jest popularny, ale nic sobie z tego nie robi.
Nie zależy mu. Chadza własnymi drogami, robi, co chce i wydaje się,
że nie zależy mu kompletnie na niczym. Trochę chuligan, a trochę
bohater. Taki ktoś, po kim nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać…
Jeden
autobus, który akurat tego dnia ma zmieniona trasę, i drogi
Torstena i Mirco się przecinają. A Trosten tak po prostu
zaprzyjaźnia się z tym kujonem, którego nikt nie lubi. Chwilę
potem na szkolnym boisku, Mirco odbija książką bardzo trudną
piłkę. Tenis stołowy nagle okazuje się czymś, co nie jest takie
trudne. I tak to się wszystko zaczyna. Ale czy ma szansę skończyć
się dobrze? W komunistycznym kraju, gdzie towarów na półkach
brak, gdzie trzeba chodzić na pionierskie zbiórki i niemile
widziane jest chodzenie do kościoła, gdzie autobusy wyglądają
dokładnie tak samo, jak te w Polsce (i tak samo się spóźniają),
gdzie dzieciaki grają w rosyjskie gierki elektroniczne z Wilkiem
łapiącym jajka (zupełnie tak samo, jak u nas) i gdzie każdy marzy
o wyjeździe do RFN, żeby w końcu poczuć się wolnym…
To w
takich warunkach rozwija się nietypowa przyjaźń, która właściwie
od początku jest skazana na niepowodzenie… A może jednak się
uda? Może jest szansa w tym całym brudzie i gnoju na promyczek
nadziei i jedną dobrą piłkę meczową?
Świetny,
klimatyczny komiks o dorastaniu. Podobnie jak Marzi, historia odgrywa
tu rolę niebagatelną, ale jednocześnie jest na marginesie. Ta
historia potoczyłaby się bowiem zupełnie inaczej, gdyby działa
się tu i teraz (albo tam i teraz), ale mimo wszystko nie to jest
najważniejsze. Najważniejsza jest przyjaźń, jej siła, jej moc,
zdolność wybaczania i braterstwo krwi, które udowadnia, że nie
jesteśmy sami na świecie.
Warto
przeczytać z dwóch powodów (jest ich oczywiście dużo więcej,
ale dwa koronne). Po pierwsze – pomimo scenerii NRD, pomimo
niemieckich imion, pomimo pionierów, których u nas nie było, ten
komiks porusza te same struny duszy, co Marzi – wiele razy unosiłam
głowę znad czytanego komiksu, aby przewinąć sobie w głowie swój
własny film z ostatnich klas podstawówki. Podobne blokowiska,
podobne problemy, tylko nie mieliśmy stołu do tenisa stołowego,
który tutaj jest rekwizytem kluczowym.
Powód
drugi – wzruszające, mocne, ważne, piękne zakończenie. Nie
spodziewałam się, że łzę uronię nad „Kinderlandem” (no
doba, nie łzę, a stado łez). Z lekkiego komiksu o dojrzewaniu,
stał się nagle ciężkim komiksem o dojrzewaniu, o potrzebie
akceptacji, bliskości, o braku pewności siebie i potrzebie
potwierdzenia swojego istnienia w oczach drugiego człowieka. W tej
materii jest się ponad granicami – myślę, że po RFN-owskiej
stronie muru młodzież tak samo potrzebowała bycia dla kogoś
ważnym. Tylko może w dżinsach było troszeczkę łatwiej...
Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń