336. CO ZA GŁUPIA KSIĄŻKA!!!

ANNA CZERWIŃSKA-RYDEL
„ZDOBYĆ KORONĘ. OPOWIEŚĆ O JERZYM KUKUCZCE”
WYDAWNICTWO NA SZCZYT, GDAŃSK 2015
ILUSTROWAŁA MARIANNA OKLEJAK

Nie, właśnie że nie będę jej czytać! Przełykam głośno ślinę. 23 października 1989 roku w Katowicach mały Wojtek pyta mamę, czy tata zdąży wrócić na jego urodziny. Nie zdąży. Jest w Himalajach. Będzie myślał. Ale nie weźmie synka na ręce, nie podrzuci do chmur. Dotyka nieba tysiące kilometrów od Polski. Przełykam ślinę znów. I jeszcze. Bo przecież wiem, jak się kończy ta historia. Wiem, że tata za kilka chwil nie będzie już nawet myślał… Że po prostu nie wróci. Że w nocy z 23 na 24 października 1989 roku zginie, podczas wejścia na Lhotse. Zabawne – to był pierwszy z 14 szczytów korony, który zdobył. Po raz drugi próbował wejść nową, niezdobytą wówczas drogą.
Głupia ta książka! Głupi Kukuczka! - trzaskam okładką raz po raz, nie będę już czytała!
Jestem domolubna. Nie lubię przekraczać własnych granic komfortu. Nie lubię się sprawdzać. Nie lubię być niespokojna. Dlatego nie rozumiem sportowców. Szczególnie tych ekstremalnych. Tych, co spacerują po linie, tych, co nakładają windsuity, tych, co nurkują. Tak, wspinaczy też nie rozumiem. Po co? Te odmrożenia, te choroby wysokościowe, te niedotlenienia mózgu, te urwane oddechy, obrzęki płuc, te pękające liny, odczepiające się od butów raki, lawiny śnieżne i skrajne wyczerpania organizmu. Po co, skoro, czasem nad twoją głową przelatuje członek twojej ekipy i ginie, tak po prostu… Połowa, dwie trzecie (?) kolegów wymienionych w przypisach nie żyje… Po co, skoro, skrajnie wyczerpany Kukuczka dochodzi na szczyt, zostawia swoje ślady, dokumentację i zaraz schodzi, bez euforii, bez entuzjazmu, bez czucia. „Czy ty też tak masz, że jak wchodzisz na szczyt, to wcale nie odczuwasz euforii, a jak ktoś obok ciebie umiera, to wcale nie pogrążasz się w rozpaczy?” [s.90] – pytał Kukuczka kolegę… To po co? Tylko po to, by zaliczyć całą koronę ziemi, wszystkie 14 szczytów, które mają ponad 8 tysięcy metrów? Tylko po to?
„Góry są, więc trzeba je zdobyć. Tak po prostu. Nie ma w tym jakiejś wielkiej filozofii, czy metafizyki. A jednak to pragnienie ogarnia człowieka tak, że nie może zrobić nic innego, tylko wyruszyć znowu. Na kolejny szczyt...” [s.35]
Tę książkę czytało mi się jak w transie. Bo ja mnożyłam pytania, wątpliwości, a Kukuczka z każdą stroną odpowiadał na każde, oddalał zarzuty, bronił się przed oskarżeniami. Pytałam o to po co – on już ma gotową odpowiedź. „Szczyt zawsze działa na mnie jak magnes”.
Pytałam co z domem, co z Polską, co z dziećmi, co z „normalnym życiem”, a on się zastanawia, gdzie jest właściwie jego dom. Czy to Katowice, tam, gdzie Celina w mig parzy herbatę na kuchence gazowej, czy góry, tam, gdzie woda na jeden blaszany kubek parzy się czasem dwie godziny. Gdzie on był w domu? Co było jego ekstremum? Może to zwykłe życie w szarej rzeczywistości, w codzienności PRL, w mieszkaniu w bloku...
Dla mnie cichym bohaterem tej książki jest Celina, żona Jerzego. Zakochała się, po prostu się zakochała. Być może zakochała się nawet we wspinaczu. Albo może jej się tylko wydawało. Bo jak przywyknąć do ciągłych wyjazdów, do bezsennych nocy, gdy jego nie ma obok, gdy pod jego stopami oblodzona grań, a poniżej 8 tysięcy metrów przepaści? Ale nigdy nie narzekała. Rozumiała. Albo świetnie udawała. Czuła w powietrzu powiew śnieżnego powietrza i mówiła po prostu „jedź i wróć do mnie”. Nawet w ciąży, nawet z dzieckiem. Nawet z dwójką. Byłam zła na Kukuczkę, cierpiałam razem z jego rodziną – bo przecież cierpieli, prawda? Smuciłam się, miałam ochotę krzyczeć. Ale czy Kukuczka nie wspinający się, a tym samym niespełniony, byłby tym samym Kukuczką? Pewnie nie… Pewnie takiego nie dałoby się kochać...
Ale poza tym wszystkim, gdzieś między tym całym bólem, czułam wielki podziw. Dla pasji, dla determinacji, dla siły woli. Bo on po prostu chciał się wspinać. A to nie było takie wspinanie jak teraz – z tysiącem sklepów sportowych, ubraniami wielkich marek, wielkimi pieniędzmi i patentami na survival. Wtedy, w czasach głębokiego PRL, trzeba było najpierw w ogóle mieć pozwolenie na wyjazd z Polski. Pieniądze, jakie trzeba było mieć na wyprawę – nie wiem, być może porównywalne. Żeby wyjechać zdobyć pierwszy szczyt, Kukuczka malował kominy. Inaczej nie miałby szans na wyjazd. I miał zaprzyjaźnioną panią w spożywczaku, która odkładała puszki z mielonką. Inaczej skąd wziąć jedzenie na taką wyprawę? I samodzielne szycie strojów, zdobywanie gęsiego puchu, żeby wypchać kurtkę, dzierganie na drutach skarpet… I to w ilościach podwójnych, potrójnych, bo odpowiednimi ubraniami trzeba obdzielić tragarzy i przewodników. To zawsze część zapłaty. Ta książka o tym wszystkim mówi. Słowem – jak zawsze Czerwińska-Rydel weszła w rolę i opowiedziała historię Kukuczki doskonale. Te wszystkie noce w skalnych ścianach, odmrożenia palców u nóg, te nadludzkie trudy, głupotę wspinacza, który wspina się na szczyt bez oglądania się na konsekwencje. Bez upiększania. Bez kompromisów – jak to ona. Ale doskonale narysowała ją też Marianna Oklejak. Znamy ją z okrągłych twarzy, lekko dziecięcej, miękkiej kreski, trochę żartobliwej, z przymrużeniem ołówka… A tu musiała zilustrować nie tylko fabułę, musiała zderzyć się z prawdziwym życiem, z dokumentem. Przemyciła do tej książki fantastyczne rozwiązania. Moje dwa ukochane, to graficzne oznaczanie szczytów, które zdobył Kukuczka i zamknięcie książki – żyłem górami, w górach umarłem – jak można wpaść na tak genialny obraz tych słów?!...
Razem zdobyły swój własny ośmiotysięcznik tą książką.
„Zgadzam się więc na oddzielenie od domu i rodziny. Zgadzam się na wszystkie niebezpieczeństwa, które czyhają na mnie po drodze. Zgadzam się na wiatry, śniegi, lawiny i bezsenne noce gdzieś na grani. Zgadzam się na wysiłek przekraczający granice wytrzymałości. Zgadzam się na walkę. Zgadzam się. Nagroda, którą za to wszystko dostaję jest wielka. Jest nią radość życia.” [s.181]

Niby nie można uszczęśliwiać ludzi na siłę i skoro on się zgadza, to czemu ja takie drżenie serca w sobie czuję, czemu ta ślina raz po raz i czemu taka gula w gardle, że czasem nie mogę jej przełknąć? Piękna ta książka! Ale głupia, bo straszna! I trochę jak te szczyty, jak magnes – odpycham od siebie tę historię i wraca do mnie, wciąż i wciąż. Przeczytałam, myślę, szperam. I tak niepokojąco brzmi informacja, że Wojtek, który w godzinę śmierci ojca budzi się z koszmaru i woła tatę, wszedł później na Mount Everest...







Komentarze

  1. Jeśli przy czytaniu Twojego tekstu miałem gulę, to czy dam radę samej książce? Wrzucilem do koszyka. Chyba zacznę zbierać książki pani Anny :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna recenzja, czytałam z zapartym tchem. Niesamowite wrażenie robi ostatnia ilustracja, i ta metafora, która się w niej kryje, mistrzowska. Jeszcze nie wiem czy przeczytam tę książkę, bo choć bardzo lubię twórczość zarówno Autorki, jak i Ilustratorki, nie jestem pewna, czy chcę przeżyć emocje, które ta lektura funduje.

    OdpowiedzUsuń
  3. Doskonała recenzja! Dziękuję, kupię po niej tę książkę!

    OdpowiedzUsuń
  4. Najpierw wypożyczyłam ją z biblioteki, a po przeczytaniu natychmiast kupiłam. Tę książkę trzeba mieć bo wbija w fotel, natłok myśli, emocji jest niewyobrażalny. Niesamowita, piękna, świetnie zilustrowana

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za słowa do prywatnej kolekcji...