329. NIE CZYTAĆ W TRAMWAJU!

W sklepach na półkach nie ma niczego oprócz octu i chyba musztardy. A ja, kilkuletnia, z kucykami dwoma, przewiązanymi kawałkiem kolorowej wstążki, siedzę w pokoju dziecięcym w nowych rajstopach. Tak to pamiętam, że były nowe. Tak naprawdę mogły mieć kilka dni, kilka miesięcy, rok. Ale ja pamiętam je jako takie dopiero co wyciągnięte z paczki. Nie wiem, skąd w moich rękach biorą się nagle nożyczki. I nawet nie wiem, jak to się zaczęło. Materiał tak doskonale ucieka przed ich ostrzami. Dziura robi się coraz większa i większa… I tak przyłapuje mnie mama. Oczywiście próbuję taktyki „tonieja”, ale nie działa, bo nożyczki wciąż tkwią w mojej dłoni…

Mówiłam jej, żeby sama nie grzebała w moich rzeczach, żeby nie wyciągała sama mojej biżuterii. Wychodzę do kuchni zrobić herbatę, a po powrocie zastaję moje ulubione korale, rozsypane po całym pokoju. Na kolanach zbieram je z podłogi i zastanawiam się, czy ogniw jest wciąż tyle samo, czy któreś ukryło się pod kanapą albo pod szafką z książkami. Niby je naprawiam, ale żyłka jest już inna, układają się inaczej na szyi, to nie to samo…

Mam „okres zielony”. W mojej nastoletniej głowie chyba wybuchła wiosna, bo wymyśliłam sobie, że nie włożę żadnej rzeczy, która nie jest zielona. Szafa pełna różnokolorowych ubrań. Czerwień, pomarańcz, błękit. W sam raz kwiaty, do tej mojej łąki pełnej trawy. Ale nie – uparcie noszę jedne spodnie i jedną bluzkę. Ona kupuje w sklepie barwnik do ubrań, w wielkim garnku rozpuszcza go i po kolei wrzuca do środka każdą część mojej garderoby. Oszczędza tylko białą bluzkę. Na jakieś rozdanie świadectw…

Kiedyś ubierałam ją w to, co mi się podobało. Moja ulubiona bluza z łuskami smoka i spodnie z obniżonym krokiem. Dokładnie takie, jakie sama chciałabym nosić. Patrzę z zazdrością, ale dla dorosłych takich nie ma. Nagle jednego dnia tuż przed wyjściem do przedszkola, kłóci się się ze mną o kolor, o krój, o dwie nogawki, zamiast pełnego koła. Teraz jest faza na róż. Faza na brokat. Faza na księżniczki z bajek, których się nawet nie widziało, ale koleżanki w przedszkolu mają. Owszem, od czasu do czasu bluza-smok przykrywa róż. Gdy jest zimno i gdy już zupełnie nie ma wyjścia. Brzydzę się brokatem i disnejowskimi rysunkami na każdej części garderoby. W sklepie wyszukuję na wieszakach brokat i disnejowskie rysunki…

Moje codzienne do niej telefony. Bez nich czuję, że dzień jest niepełny. Moje telefony do niej wtedy, gdy zdarzy się coś ważnego. Ten najważniejszy, pierwszy, gdy sama zostałam matką, to jak przyjechała i jako pierwsza, tuż po nas, rodzicach, poznała Majkę. Trochę zaczęłam rozumieć…

Jej ręce, owinięte wokół mojej szyi, jej pocałunki, mokre i soczyste, czasem ze smarkiem, jej taniec dla mnie, jej przytulanie się do mojej nogi, jej „czytanie” dla mnie książek, jej historyjki o nieistniejących rzeczach, w jej ustach moje słowa, jakbym mówiła je przez kalkę… Mam nadzieję, że będzie dzwonić do mnie codziennie – kiedyś...

Dzień Matki to dzień z dwoma stronami medalu. Bo po jednej, oczywistej, jest mama. Ale po drugiej, tej, o której myśli się jakby mniej, jest dziecko. Bez dziecka nie byłabym mamą. Żoną, kochanką, kobietą, córką, owszem. Dlatego w Dzień Matki chciałabym pisać laurkę. Dla niej. Dla tej, dzięki której jestem Mamą. Mamunią.

Taką laurkę, jaką napisała Astrid Desbordes. Jaką narysowała Pauline Martin.
„Czy będziesz mnie kochać całe życie?” - pyta synek swoją mamę. A mama zdradza sekret. O tym, że ta miłość trwa dłużej, niż on jest na świecie. O tym, że ta miłość jest nawet wtedy, gdy jej nie widać. O tym, że kocha w nim siebie, ale też kocha w nim jego samego. O tym, że ta miłość nie zależy od wyglądu zewnętrznego. O tym, że ta miłość jest czasem ciężka jak jego 17 kilogramów i jak poranna awantura, którą niesie się potem na barkach przez cały dzień. O tym, że ta miłość chwali. Że rozumie potrzebę osobności. Że nawet, gdy mama jest tylko sobą, to i tak pozostaje mamą. Że kocha go wtedy, gdy się boi i gdy ubłocony przechodzi przez czysty dywan, wtedy, gdy ma ułożone włosy i wtedy, gdy rozwiane podskakują w dzikim tańcu, gdy spełnia oczekiwania i wtedy, gdy niekoniecznie…, gdy jej synek jest tylko jej i gdy jest też kogoś innego. Kocha w nim nawet to, że nie wiadomo, czy kiedyś będzie do niej dzwonił codziennie – bo ma wybór… w krótkiej, obrazkowej książce, jest rdzeń miłości matczynej, wszystko to, co jest w niej ważne. Czytałam pierwszy raz w tramwaju. Mokre kartki, mokra ja, mokra szyba tramwaju i mokrzy obok współpasażerowie. Nie czytać w tramwaju, będzie powódź. Tej książki nie może zabraknąć na półkach matek, bo przypomina. Przypomina o co chodzi w tej całej miłości.

Wierzę, że to, jak kocham swoje dziecko, zdeterminuje to, jak ona będzie kochać swoje. Ta miłość jest niepowtarzalna, ale da się mnożyć!






Komentarze

  1. Och, mam oczy w mokrym miejscu...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dwa egzemplarze czekają na środę, na Dzień Dziecka, choć - rzeczywiście - korciło mnie, żeby podarować im w Dniu Matki. Starszak pewnie już trochę zrozumie, czemu taka książeczka dla niego. Zwłaszcza, że ostatnio jakby więcej tego, co na stronach po prawej... Młodszakowi pewnie się spodoba tak po prostu.
    Wszystkiego naj w Dniu Matki, który jest co dzień.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za słowa do prywatnej kolekcji...