233. KRUKOWI SZANSĘ DAĆ...

Zawsze, gdy moja Mama opowiada cokolwiek o swoim dzieciństwie i dorastaniu, w tle słychać dźwięk kostek do gry, rzucanych z rozmachem na drewniany stół. Zawsze słychać szelest tasowanych kart. Dochodzi też delikatne uderzenie końskich kopyt na szachownicy, gdy ówczesny jej chłopak, a dzisiejszy mój Tata przychodził grać z jej bratem. I w końcu docieramy do zniszczonej już, ale wciąż magicznej planszy do Chińczyka, która z jednej strony miała cztery „domki”, a z drugiej aż sześć. Do tej planszy, które leży teraz pomiędzy moimi Rummikubami, Carcassonnami, Kolejkami i Scrabblami. Z moich własnych wspomnień wyłaniają się dziwne słowa, jakieś blotki, jakieś lewy (a nie lwy?), wisty, potem łatwo rozszyfrowywalne trefle, kara, kiery i piki (mój Tata bardzo pilnował, żebyśmy wysławiali się poprawnie w tym zakresie), które padały znad stołu, gdy przychodzili wujek z ciocią. I niekończące się partie Makao, które dawało najwięcej satysfakcji, jeśli grało się z dorosłymi i udało się ich pokonać. Te partie idą ze mną przez życie cały czas, bo nie raz się zdarzyło, że zarywaliśmy z Mężem noce dla jak najdłuższej i jak najciekawszej partii.
Uwielbiam gry – karciane, planszówki, kafelkowe. Nie lubię grać w gry komputerowe, do dziś nie opanowałam jednoczesnego wymachiwania myszką i klawiaturą. Wolę machać tam w środku, w głowie i od czasu do czasu machnąć ręką ze zwycięską kartą, albo literą, albo oczkiem na kostce... Cierpię, gdy mój Mąż nie ma ochoty na grę. Z niecierpliwością czekam na chwilę, gdy do „Zaginionych miast” albo „Małego Księcia” usiądzie ze mną Majka.
Ale, ale... gracza trzeba sobie wychować. Gracza trzeba zainfekować. Gracza trzeba stworzyć (pewnie trochę jak czytelnika, na swój obraz i podobieństwo).
Więc szukam gier, które mają proste zasady i które mogę zaproponować dwulatce.
W ogrodzie” zachwyciło mnie od razu. Zaopatrzyłam się w nią ciut, ciut na wyrost, ale nie mogłam się powstrzymać, bo ten maleńki koszyk z maleńkimi wisienkami...
Od czego zacząć – od wersji, bo jest ich trzy. My mamy środkową – z jednym dużym krukiem, z jednym drzewem, z jednym rodzajem owoców. Co przemawia za środkiem właśnie? Chyba konstrukcja prostsza od tej najokazalszej, ale jednocześnie na tyle rozbudowana i bogatsza od tej wersji mini, że da się posmakować grania prawdziwego.
Mogę powiedzieć w sekrecie i tylko na dorosłe uszko, że to memo, takie z zapamiętywaniem gdzie co leży. Bo zasady są takie – ścigamy się z krukiem. Musimy odsłaniać kafelki kwiatów i jeśli jest kruk – to on robi krok do przodu (a my krzyczymy wtedy „kra, kra”, co się Majce podoba niemożebnie), jeśli wisienka, idziemy na zbiory, jeśli śpiące zwierzątko – nie dzieje się nic. Więc proste. Jednak otoczka, jaką posiada „W ogrodzie” pozwala mi mianować ją PIERWSZĄ PRAWDZIWĄ GRĄ MAJKOWĄ.
Bo jest kostka – duża, kolorowa, na której są kwiaty, wskazujące jaki kafelek możemy odsłonić. Nie zastanawiałam się nad rzutem kostką. Po prostu rzucałam. Bez zastanowienia, z dużą werwą, zawsze trochę na ukos. A tu nagle okazuje się, że trzeba dobrze kostkę chwycić, że trzeba ją poturlać, że trzeba uważać, żeby nie spadła ze stołu. I że rzucania kostką trzeba się nauczyć. I trzeba się nauczyć odczytywania jej i przyznawania jej racji, nie oszukiwania i nie odwracania na kolor, który się bardziej lubi.
Trzeba się też nauczyć, że jest kolejność i że najpierw rzuca Majka, potem mama.
Trzeba przyjąć, że wisienki zrywa się tylko wtedy, gdy kafelek nam na to pozwoli, a nie wtedy, gdy mamy na to ochotę.
No i jest rytuał. Jest wyciąganie elementów z pudełka, zawieszanie wisienek na drzewie, ustawianie kruka na łapkach (polu startowym), odwracanie kafelków. A po grze wszystko działa w odwrotną stronę. Jest chowanie do pudełka, na wyznaczone miejsca. I to też jest jakiś rodzaj nauki przez zabawę.
To wszystko sprawia, że Majka jest zafascynowana, zauroczona, że rytualnie od paru tygodni wita mnie w progu słowem „Pogramy?”. Czasem jest jedna partyjka, czasem pięć.
Gry planszowe uczą reguł, uczą zasad, uczą dyscypliny. Gdzieś dalej, na horyzoncie, uczą przegrywania – Majka ma mnóstwo szczęścia (jak to mówią? Szczęście nowicjusza?), a poza tym jest w wisienkowe memo świetna, więc nie zdarzyło nam się, żeby to kruk pierwszy doszedł do drzewa, choć Majka czasem daje mu fory, bo ma ochotę zawołać „kra, kra” i przesunąć go choć o jedno pole do przodu...










Zdecydowanie to mój typ na prezent Mikołajkowo-Gwiazdorowo-Choinkowy.

A o mój typ sklepu chyba nie trzeba pytać – niezmiennie Pikinini... (a czy ktoś widział tam zimową kolekcję Muminków??? - domek Muminków i statek Muminków i silikonowe foremki dolodu....aaaa!!!!)

Komentarze

  1. "W ogrodzie" też było naszą pierwszą grą dziecięcą. Pamiętam, jak wtedy jeszcze zupełnie zielona w temacie, przeglądałam urocze pudełka Haby, żeby wybrać tę grę, która zaciekawi moją malutką córeczką. I na początku, wielkie rozczarowanie, bo po pierwszej rozgrywce, Ala zaczęła stanowczo protestować, kiedy tylko wyciągałam pudełko. Dopiero po jakimś czasie, zrozumiałam, o co chodzi - moja wrażliwa córeczka BAŁA SIĘ KRUKA. Musieliśmy trochę odczekać, ale potem kruk jednak wkradł się w jej łaski i mimo, że dziś ma już prawie osiem lat, to nadal jeszcze od czasu do czasu wyciąga "W ogrodzie" i grają razem z młodszym bratem. Muszę chyba zainwestować w trudniejszą wersję. A nasza szafka na gry pęka w szwach i lubię jesienne wieczory, kiedy w końcu jest czas przysiąść i zagrać. Pozdrawiam serdecznie. Chyba jeszcze nie odzywałam się u Ciebie, a bardzo lubię czytać Twoje wpisy na blogu.

    OdpowiedzUsuń
  2. aaa czaderska gra i pikinini też!

    OdpowiedzUsuń
  3. Zachęciła mnie Pani do kupna tej gry, synek dostanie ją pod choinkę, ale mało tego Haba wydała też "Wio, koniku", w którą gramy od niedzieli . Tym razem konie schodzą z wybiegu i trzeba je doprowadzić do stajni, są pionki w kształcie koni, 2 kostki, 2 przeszkody oraz 4 małe plansze by uzbierać niezbędnik -zapasy dla konia (marchewki, wodę, worek z owsem oraz 4 podkowy). Fajna zabawa, polecam też grę typu memory zwierzęta tatrzańskie, około 40 par zwierząt z Tatr, gramy w nią od 2 miesięcy i takie nazwy jak : Żerdzianka szewc, kumak górski, niepylak apollo, traszka karpacka, głowacz pręgopłetwy, dzięcioł trójpalczasty... nie stanowią dla mojego 3,5 latka żadnego problemu. Oczywiście są też nazwy takie , które wszyscy znamy jak bocian czarny, sóweczka, ryś, dzik, żaba trawna, lis, głuszec, cietrzew ale jakie śmieszne jest jak taki mały człowieczek wypowiada tak skomplikowane nazwy :-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za słowa do prywatnej kolekcji...